Biuletyn 4(5)/1997 Strona główna

Opera w Filharmonii

Z niepokojem czekałem na koncert inauguracyjny sezonu 1997/98 w Filharmonii Narodowej. Wszak zapowiadane już kiedyś estradowe wykonanie Orfeusza i Eurydyki było przekładane, a Semiramidę Rossiniego (Arsace – Ewa Podleś; Semiramida – kreująca w Orfeuszu partię Amora Agnieszka Kurowska) po prostu odwołano ze względów (ponoć) finansowych. Niepokój okazał się jednak tym razem niepotrzebny, niczego nie odwołano, nie zmieniono obsady ani – jak to było w przypadku Semiramidy – nie zaproponowano w zamian innego dzieła.

Spędziłem w FN dwa wieczory – 3 i 4 października. Magnesem była dla mnie oczywiście Ewa Podleś; chęć usłyszenia tej śpiewaczki na żywo w Orfeuszu potęgowana była wysłuchanym przeze mnie wielekroć przepięknym nagraniem tej opery (FORLANE UCD 16720/21). Przypomnijmy, że Orkiestra Symfoniczna i Chór FN pod dyr. Kazimierza Korda oraz soliści Ewa Podleś (Orfeusz), Zofia Kilanowicz (Eurydyka) oraz Agnieszka Kurowska (Amor) wykonali wersję opery zrewidowaną przez Hectora Berlioza. Przyznam, że wolę tę wersję; oryginalna troszeczkę mnie nudzi; nie przepadam też za “kanonicznym” wykonaniem z Jochenem Kowalskim w roli Orfeusza (CAPRICCIO 60 008-2). Nie będę wnikał w spory, jak należy wykonywać muzykę barokową, bliski mi jest jednak punkt widzenia bardzo ładnie, moim zdaniem, przedstawiony przez Janusza Ekierta w Programie koncertu (s. 15): Kompozytorzy od wieków tworzyli albo adaptowali swoje opery dla głosu jakiejś wielkiej primadonny. Teatry wystawiają opery specjalnie dla wybranej gwiazdy i przypadek Berlioza nie jest odosobniony. Gluck sam przerabiał i adaptował swoje opery, pisał dla ulubionych śpiewaków, nie przestrzegał ściśle nawet zasad swojej reformy. Bo był wielkim artystą, a nie stróżem teorii [podkr. moje].

Ale wróćmy do koncertu. Bardzo dawno nie przeżyłem tylu wzruszeń; bardzo dawno nie uczestniczyłem w Polsce w równie wspaniałym wydarzeniu (tak na marginesie, ten poprzedni “raz” to Gala Rossiniowska, także z Ewą Podleś); bardzo dawno nie widziałem tak fantastycznie reagującej publiczności. Po słynnej, arcytrudnej arii Amour, viens rendre á mon âme widownia oszalała! Androgyniczny wręcz w tej partii głos Ewy Podleś po prostu hipnotyzował. O takim nadzwyczajnym wydarzeniu, o tak wspaniałej Artystce trudno jest pisać. Chciałbym uniknąć sloganów. Wystarczy, że niemal w każdej recenzji (z płyty, koncertu, z występu śpiewaczki czy śpiewaka) możemy czytać o wyrównanej we wszystkich rejestrach pięknej barwie głosu artystki (artysty) lub też możemy zapoznać się z oryginalnym spostrzeżeniem recenzenta (recenzentki), że śpiewak (śpiewaczka) radziła sobie doskonale ze wszystkimi trudnościami partytury. Natknąłem się kiedyś w przedwojennym krakowskim Nowym Dzienniku na kilka fascynujących recenzji. O Wandzie Landowskiej czytałem, że jest ona jedyną w swoim rodzaju sztuki zamierzchłych czasów kapłanką. O Adzie Sari recenzent z kolei napisał, że na jej czole Muza złożyła pocałunek. Wydaje mi się, że o Ewie Podleś i jej wspaniałej sztuce oraz o innych prawdziwych Artystach tak tylko można pisać. A że to w obecnych czasach może wydawać się pretensjonalne? A czyż Sztuka “pasuje” do tych tak zwanych naszych czasów?

Krzysztof Skwierczyński