Biuletyn 1(6)/1998 Strona główna

Nowe (tenorowe) odliczanie zacząć czas - pierwszy, drugi...

W świecie operowym zaiskrzyło. Od czasów Corellego i Del Monaca nie słyszano takiego głosu - można przeczytać. Ten Samson w chwili obecnej nie ma sobie równych - stwierdza się kategorycznie. Narodził się nowy Otello - brzmi obwieszczenie. Tenor XXI wieku - to już prawdziwe objawienie! Przykłady schizofrenii krytyków, którzy nagle obudzeni z letargu wyrywają się nie w porę z przesadnym okrzykiem? Albo może slogany reklamowe osób za wszelką cenę usiłujących wypromować nowe nazwisko? Niekoniecznie. Ale powiedzmy w końcu, o kogo chodzi.

José Cura - to 35-letni argentyński tenor, który wzbudził nasz zachwyt jedną raptem płytą recitalową (zawierającą arie Pucciniego) i dwoma przedstawieniami operowymi transmitowanymi z Turynu (Otellem - widzianym i słyszanym oraz Samsonem - niestety, tylko słyszanym). Od trzech zaledwie lat, jakie upłynęły od jego zwycięstwa w konkursie Plácida Dominga Operalia robi błyskawiczną światową karierę. Ostatnio zepchnął w cień nawet samego Roberto Alagnę, nie mówiąc o innych czołowych tenorach młodego pokolenia, z których prawie każdy zdążył już bodaj przez chwilę “pobyć” Czwartym Tenorem (np. R. Leech, M. Sylvester, R. Margison, B. Heppner; bardzo niepewna to “posada”, jak się okazuje...). Owa “detronizacja“ nie martwi jednak Wielkiego Roberto, wręcz przeciwnie - cieszy go pojawienie się rywala. Jak sam mówi: Do tej pory byłem jedynym [młodym] tenorem nagrywającym płyty. Teraz jestem bardzo szczęśliwy, że Erato podpisała kontrakt z José Curą. Będę miał z kim rywalizować. Próżne to jednak nadzieje. Z Alagną Cura nie będzie raczej wchodził w zawody, choćby tylko z tego powodu, iż jego repertuar rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie kończy się repertuar Alagni - od Manon Lescaut i Toski, by poprzez Carmen i Andrea Chenier sięgnąć do Samsona, Aidy i Otella. Czy zatem prawdziwy tenor dramatyczny? Niezupełnie.

Na taki typ głosu wskazywałaby przede wszystkim jego barwa - bardzo ciemna, barytonowa, przypominająca np. Del Monaca. Przy całej mocy, temu głosowi brakuje jednak odpowiedniej gęstości, masy, pełni brzmienia. Prowadzony jest stosunkowo wąskim pasmem, liniowo, a wyrazisty kontur dominuje nad soczystością “miąższu”. Dużo jest metalicznego blasku, szczególnie w górze skali, podczas gdy średni i niski rejestr spowija woal matowości. Nie jest to głos typowo włoski, w sposób “oczywisty“ piękny, naturalnie “lejący się“ dzięki doskonałej emisji. Ale pomimo wszelkich zastrzeżeń, jakie można do niego mieć, jest to głos charakterystyczny, oryginalny i zupełnie inny od wszystkiego, czego słuchaliśmy w ciągu ostatnich 30 lat - jakby nieco archaiczny, wydobyty z archiwów lat 50. czy 60.

Jeżeli już mowa o “archiwaliach”, to głos Cury może wywołać jeszcze inne skojarzenie - z Jonem Vickersem - tak pod względem brzmienia (pewna jego suchość, a nawet “starość”), jak i sposobu śpiewania (choćby bogactwo środków artykulacyjnych czy dynamiczne spektrum sięgające skrajności, gdyż śpiewak lubi posługiwać się zarówno eterycznym pianissimo, jak i demonstrować heroiczne forte, bezproblemowo przechodząc z jednego w drugie). Ma też coś z trzeciego boga dramatycznego śpiewu tenorowego doby powojennej - Franco Corellego - choćby emfatyczne “łkania” czy też podobny sposób atakowania dźwięku (jakby nieco spóźniony, ociężały).

O ile więc pod względem materiału głosowego Cura wydaje się “spoglądać w przeszłość” (powyższe porównania muszą być jednak traktowane z dużym dystansem), o tyle w typie swojego wykonawstwa, tak muzycznego jak i scenicznego, jest nie tylko że na wskroś współczesny, ale wręcz ultranowoczesny. Wynika to zarówno z rodzaju jego wykształcenia muzycznego, jak i ogólnego podejścia do sztuki operowej.

W rodzinnym Rosario José Cura ukończył studia w zakresie dyrygentury i kompozycji. Opera nigdy go właściwie nie pociągała, uważał ją nawet - jak sam przyznaje - za niewymownie nudną. Chociaż już od 15. roku życia miał kontakt z muzyką wokalną (śpiewał w chórach i zajmował się dyrygenturą chóralną), to profesjonalne kształcenie głosu rozpoczął dopiero po studiach - najpierw w Argentynie, a od 1991 r. we Włoszech. Proces “stawania się“ tenorem był długi i mozolny, choćby z tego względu, że wiele osób uważało go za barytona czy wręcz odmawiało jakichkolwiek predyspozycji wokalnych.

Debiut sceniczny Cury odbył się w 1992 r. w Weronie (Pollicino Henzego). Poza granicami Włoch jego kariera zaczęła się rozwijać dwa lata później - nie tylko za sprawą pierwszej nagrody w Operaliach, ale również dzięki dyskretnej pomocy Plácida Dominga, który “odstąpił” Curze kilka swoich terminów, umożliwiając występy na tak znaczących scenach jak Chicago Lyric Opera (Fedora z Mirellą Freni) czy Covent Garden (otwarcie Stiffeliem Festiwalu Verdiowskiego). Potem nastąpiły kolejne debiuty, tak że w chwili obecnej pozostaje Curze do “zdobycia” tylko Metropolitan Opera.

Więcej jednak niż wymienianie dat, miejsc i ról powie nam o tym, kim jest José Cura, on sam. Za artystyczne credo tego “nowego Otella” uznać można taką oto wypowiedź: To nie opera jest martwa, to my uśmiercamy operę, odmawiając jej emocji i uczuć, których potrzebuje, by żyć. Przedstawia się ją na scenie o wiele za statycznie, także muzycznie. Wielu śpiewaków boi się w pełni odegrać uczucia, ponieważ byłoby to sprzeczne ze stylem czy z linią wokalną. Ale to jest bez sensu. Opera jest teatrem, jest odbiciem życia.

Że nie są to tylko czcze słowa, zaświadczają doniesienia krytyków z występów Cury. Oto fragment recenzji Toski z ubiegłorocznego Festiwalu Pucciniego w Torre del Lago, opisujący scenę Vittoria... z II aktu: (...) Cura leży płasko na brzuchu; podczas gdy rzuca pierwsze “Vittoria”, wspiera się na rękach, aby w trakcie drugiego “Vittoria”, sensacyjnie zaśpiewanego, powoli podnieść się. Potem, nadal trzymając dźwięk, odwraca twarz - znowu powoli - do publiczności i kończy prowokacyjnym ozdobnikiem. Tego rodzaju ekstrawagancje są ryzykowne, ale Cura zwyciężył. Publiczność była zachwycona.

Również i w innych szczegółach Cura “rewolucjonizuje” sceniczne odtwarzanie partii Cavaradossiego. Mało tego - ma wiele nowego, własnego do powiedzenia także (a właściwie - przede wszystkim) pod względem muzycznym. Recondita armonia (umieszczona na debiutanckiej płycie recitalowej) brzmi w jego wykonaniu zaskakująco twardo - pozbawiona krztyny nadętej pozy i tenorowego samozachwytu, tak często demonstrowanych przez innych śpiewaków. Jeszcze lepszym przykładem interpretacyjnej oryginalności Cury (którą słuchacz “kupuje“ natychmiast, bo odczuwa jej szczerość) jest E lucevan le stelle. Wydawałoby się, że już nic nie da się tu nowego wymyślić, a tymczasem śpiewak w zaskakujący sposób buduje dramaturgię tej arii. Zamiast zwyczajowego crescenda już od początku, pozwala Cavaradossiemu zatopić się we wspomnieniach szczęśliwych chwil spędzonych z Toską do tego stopnia, że zupełnie zapomina on o czekającej go egzekucji. Dopiero przy słowach Svani per sempre sogno mio d’amore piękny w swym odrealnieniu ton gwałtownie napełnia się rozpaczą.

Na płycie Erato, zawierającej wszystkie (21) arie tenorowe Pucciniego, udaje się śpiewakowi rzecz niemała - nie tylko unika monotonii, ale każdej z odtwarzanych postaci nadaje wyrazisty profil. Byłoby jednak przesadą twierdzenie, że Cura - jak mityczny król Midas - zamienia w złoto wszystko, czego dotknie. Zdecydowanie najlepsze w jego wykonaniu są charaktery skrajne - znajdujące się w ekstremalnych stanach emocjonalnych (Luigi, Dick Johnson, Cavaradossi) lub bardzo liryczne, wewnętrznie wyciszone (Rinuccio, Calaf w swojej arii z I aktu). Nie do końca natomiast przekonują Des Grieux, Rudolf czy Pinkerton - role “środka“, potrzebujące bardziej “miodopłynnego“ głosu i wokalnego “uśmiechu“. W śpiewie Cury zbyt mało jest młodzieńczej niefrasobliwości, naiwności, słodyczy i ciepła, co sprawia, że postacie te są chwilami zbyt poważne, ciężkie czy wręcz ponure. Zresztą Cura bynajmniej nie uważa się za wszechstronnego i repertuar swój buduje prawie wyłącznie z ról powszechnie uważanych za dramatyczne. Mogłoby to wzbudzać obawy co do niebezpieczeństwa nadmiernej eksploatacji głosu u młodego śpiewaka, gdyby nie fakt, że zupełnie inaczej widzi on charakter tych ról. Oto jedno z jego najbardziej śmiałych stwierdzeń: Nie sądzę, aby Otello czy Radames były rzeczywiście dramatycznymi rolami. Często są określane jako dramatyczne. Partia Otella np. to belcanto, forma dramatycznego belcanta. Mario Del Monaco stworzył jednak zupełnie inną tradycję wykonawczą. Po nim wydawało się niemożliwe, aby Otella nie krzyczeć. Ale Plácido Domingo udowodnił, że nie jest to właściwe. Zaśpiewał on Otella głosem lirycznego tenora spinto, lecz jednocześnie potrafił swojej interpretacji inteligentnie nadać dramatyczne akcenty. To samo odnosi się do Samsona.

Jakże prowokacyjna to wypowiedź! (Na pewno jednak warto się nad nią głębiej zastanowić.) Mogłoby dowodzić zbytniej pewności siebie, gdyby Cury nie było również stać na takie oto zdumiewające wyznanie: Nie mam żadnych złudzeń: z pewnością istnieją śpiewacy lepsi ode mnie. Nie jestem perfekcjonistą - nie dlatego, że nie mógłbym, lecz ponieważ nie jest to moim celem. Moim celem jest przekazanie na scenie czegoś, co widza długo jeszcze potem będzie poruszać i pobudzać do myślenia.

Cura nie pragnie być zatem drugim Monaco czy trzecim Domingiem - chce być sobą. Byle tylko mu na to pozwolono! Kanciastego i drapieżnego jeżyka z okładki październikowego Opernglasu w listopadowym Orpheusu już przystrzyżono, a zadziorny i z lekka niepokojący wyraz twarzy argentyńskiego macho złagodzono romantyczną poetyckością zamglonego spojrzenia. Oby tylko na zmianach szczegółów zewnętrznego image’u się skończyło!

Skoro więc w operowym świecie zaiskrzyło, miejmy nadzieję, że cała historia nie skończy się zwarciem i że nie ogarną nas ponownie tenorowe ciemności...

Małgorzata Kotowicz, Anna Kijak