Biuletyn 2(7)/1998 Strona główna

Don Giovanni
czyli seks w operze

Teatr Wielki w Łodzi zapowiadał na ten sezon jedynie dwie premiery operowe: Don Giovanniego Mozarta (7.02) oraz Damę Pikową Czajkowskiego (4.04). Lutowa premiera wzbudziła wielkie zainteresowanie wśród łódzkich melomanów już na długo przed spektaklem. Magnesem było m.in. nazwisko twórcy inscenizacji – Adama Hanuszkiewicza. Operomani łódzcy, którzy nawet na co dzień wypełniają zazwyczaj szczelnie widownię teatru, natychmiast wykupili bilety na pierwsze lutowe przedstawienia Don Giovanniego – 7, 8 i 15 lutego. Duża część chętnych stała w długich kolejkach po wejściówki. Jako że ta opowieść o legendarnym kochanku jest moją ulubioną operą Mozarta, ja również znalazłam się wśród premierowej publiczności i chcę przedstawić pokrótce swoją relację.

Afisz zapowiadający premierę głosił: Don Giovanni, czyli Rozpustnik Ukarany. Wesoły dramat muzyczny w dwóch aktach. Adam Hanuszkiewicz przed premierą przypominał, że “obcujemy z najdowcipniejszym kompozytorem” i że ma nadzieję, iż “w tym przedstawieniu śmiałby się Mozart i autor libretta”. Mistrz Adam zapewniał: “To wszystko żart…” i mogliśmy się spodziewać, że w swej inscenizacji nie potraktuje opery na serio i będzie dworował sobie z jej bohaterów. Zapowiadało się więc intrygująco i wesoło. Z programu ozdobionego frywolnymi rysunkami Mai Berezowskiej niewiele się można było dowiedzieć o Mozarcie i jego dziele (ot, wstęp Hanuszkiewicza oraz swobodnie streszczone libretto). Było za to kilka artykułów z dziedziny pozamuzycznej, choć właściwie dotyczącej wystawianej opery, o tytułach takich jak: Ośrodkiem seksu jest mózg, Walka o reformę seksualną, Sprawy płci i seksu dzisiaj, Seks Polaków, itp. Wprowadzona w odpowiedni nastrój tą pouczającą lekturą, mogłam przystąpić do oglądania przedstawienia.

Zaczęło się ciekawie. Podczas uwertury na scenę wjeżdżały i wyjeżdżały cztery imponujące łóżka, każde o innym charakterze, jak osoby, które w nich sypiają: pierwsze – słodkie z falbanami i kokardami i z właścicielką, Donną Anną, drugie – z baldachimem podtrzymywanym przez miedzianoskórych (żywych) niewolników i z Donną Elwirą, trzecie – wiejskie, z pierzyną, własność Zerliny i wreszcie czwarte – wyrafinowane, ze złotą pościelą, lustrami na górze i łabędziem – własność samego Don Giovanniego. Jak się okazało później, łóżka te były głównymi miejscami akcji i harców bohaterów.

W libretcie zawartym w programie jasno określono: “Rzecz dzieje się na scenie Teatru Wielkiego w Łodzi”. A więc nie jakaś tam XVII-wieczna Sewilla, ale tu i teraz. Zresztą, by widzowie nie brali tego, co widzą, na serio, bo przecież są w teatrze, sam reżyser pojawiał się kilkakrotnie na scenie, ustawiał artystów, poprawiał włosy śpiewaczce itd. Stałym elementem dekoracji był ustawiony z boku klawesyn, na którym bohaterowie od czasu do czasu “przygrywali” sobie podczas recytatywów. Np. Don Giovanni jedną ręką przygrywa sobie na klawiszach, drugą – dobija beztrosko z rewolweru umierającego Komandora, kończąc w ten sposób definitywnie jego przydługą “tyradę” przed śmiercią.

Wróćmy jednak do samego początku. Oto pojawia się Leporello ubrany w koszulkę T-shirt z napisem “Express No.1!” i skórzaną kurtkę, śpiewając arię Notte, giorno faticar. (O wykorzystaniu koszulek reklamujących popularną łódzką gazetę zadecydował fakt, że podejmuje ona działania promocyjne z myślą o łódzkiej operowej scenie i szczerze interesuje się wszystkim, co dzieje się w teatrze.) Za chwilę wjeżdża łóżko z parą w negliżu. To Donna Anna siedzi okrakiem na Don Giovannim i nie zamierza go wypuścić ze swoich objęć. (Kto tu komu zadaje gwałt?!) Don Giovanni zresztą tak naprawdę bardzo się nie opiera i nie wyrywa. Na to przekomarzanie się figlującej pary wchodzi Komandor. Donna Anna ucieka jak niepyszna, łapiąc po drodze resztki garderoby. Don Giovanni, mimo że w niekompletnym stroju, ma pod ręką niezawodny rewolwer (przyda mu się później, by postrzelić Masetta w miejsce poniżej pleców), z którego pakuje kilka kulek w Komandora “na jego życzenie”. Opisałam tak dokładnie początek, gdyż obrazuje on niemal groteskowy styl, w jakim utrzymana jest cała inscenizacja. Nic tu nie jest naprawdę na serio. Don Giovanni jest wprawdzie libertyńskim, nie mającym skrupułów uwodzicielem, ale i paniom, które za nim gonią, nic nie brakuje. Donna Anna pała namiętnością do Don Giovanniego i zwodzi, jak może, naiwnego Don Ottavia, Elwira nie jest gorsza w pogoni za kochankiem i daje niezły “wycisk” Zerlinie, ta zresztą bez zażenowania przeskakuje z łóżka Masetta do łóżka Don Giovanniego, poddana urokowi uwodziciela. Trzy panie niemal przez cały spektakl prezentują swoje wdzięki w dość skromnym negliżu (gorsety, body, pończochy z podwiązkami, peniuary) ku uciesze męskiej części widowni. Żeńska część jest jak zwykle pokrzywdzona i pozostaje nam podziwianie torsu pana Zalewskiego (193 cm wzrostu) jako Don Giovanniego, który przez cały czas jest malowniczo rozmemłany (ubrany w rodzaj zwiewnej białej koszuli), z wyjątkiem sceny, gdy przebiera się za Leporella i wkłada “firmowy” T-shirt.

“Myślę, że chichot Mozartowski będzie brzmiał” – mówił Adam Hanuszkiewicz przed premierą. I być może mistrz Amadeusz gdzieś tam chichotał, ale publiczność na pewno ubawiła się setnie, o czym świadczyły częste wybuchy śmiechu. Np. podczas arii “rejestrowej” na scenę wpada stadko piszczących panienek w krótkich spódniczkach, przypominających baletniczki rodem z variétés (to chichoczące stadko świeżutkich dziewczątek przewija się zresztą przez całą operę), a każda niesie planszę z informacją o liczbie pań, zdobytych przez Don Giovanniego w różnych krajach. Gdy Leporello wyśpiewuje, że w “Polonii” była jedna zdobycz (czemu tak mało?!) scenę przemierza krokiem krakowiaka swojska panienka w ludowym stroju, a za nią po chwili podąża tym krokiem także reszta panienek. Publiczność pokłada się ze śmiechu, efekt jest istotnie komiczny, a mała zmiana słów arii chyba nie zagniewałaby autora. Z kolei w rytm arii “szampańskiej” Don Giovanni klepie po tyłeczkach ustawione w kolejkę wspomniane stadko, każda panienka piszczy ze szczęścia, a z nimi Leporello (z założoną spódniczką), któremu też dostaje się klaps. Publiczność ma znowu ubaw. Podczas serenady Don Giovanniego Deh vieni alla finestra skierowanej do służącej Donny Elwiry, panieneczka owa wykonuje pół strip-tease’u (gdyby serenada była dłuższa, kto wie, czy nie doszłoby do pełnego). Słowem, nastrój prawie wodewilowy. Jeszcze weselej jest, gdy Leporello dowiaduje się, że Don Giovanni uwiódł jego żonę. Biegnie do niej z okrzykiem jak najbardziej po polsku: “Do domu, ale to już! ”, na co ona nie ma ochoty. Po czym sługa wyśpiewuje z wyrzutem do Don Giovanniego: “Panie, ależ to moja żona! ” “No i co z tego?! ” – odśpiewuje mu ze śmiechem Don Giovanni, dialog prowadzony jest przy tym po polsku. (Nie gniewaj się, mistrzu da Ponte.) Piekło też nie wygląda zbyt groźnie, a diabliki są nawet zabawne (napastują Don Giovanniego nawet jeszcze wtedy, gdy się kłania po przedstawieniu). “To prawda, że Mozart nienawidził takich panków jak Don Giovanni” – mówi Hanuszkiewicz – “ale nie był tak głupi, żeby wierzyć, że naprawdę czeka ich piekło. Mimo że nieraz ich wszystkich do tego piekła przekleństwami wyrzucał. No i wrzucił Don Giovanniego, przynajmniej do piekła operowego! Ale się zemścił! ”

Nie będę zdradzać więcej szczegółów. Każdy może skonfrontować tę zapewne kontrowersyjną wersję Don Giovanniego z własnym poczuciem smaku, przede wszystkim zaś – z własnym poczuciem humoru i przetestować, czy może zdobyć się na pewną dozę luzu w odbiorze tej opery i jej wątku rozgrywającego się w sferze erotycznej, która mniej lub więcej każdego z nas przecież dotyczy. Być może Mozart cieszyłby się, że z jego dzieła da się wykrzesać aż tyle humoru (mniej lub bardziej wyszukanego), nie gubiąc przy tym wielkich wartości muzycznych i wokalnych. José Maria Florencio Junior prowadzi orkiestrę bardzo dobrze, starając się pogodzić klasyczne brzmienie z nietypowym nastrojem tej inscenizacji. Soliści zasługują ze wszech miar na pochwałę. Don Giovanniego odtwarza Włodzimierz Zalewski, 46-letni świetny bas, przez długie lata związany z łódzką sceną, a od 4 lat artysta Teatru Narodowego w Warszawie. Cieszy jego powrót do Łodzi, tym bardziej, że w roli Don Giovanniego jest znakomity, nadając tej postaci lekko kpiarski ton. Jego mocny głos, bas o pełnym wyrazu brzmieniu, świetnie pasuje do postaci uwodziciela i dodaje mu męskości. W roli chłodnej arystokratki Donny Anny dobrze prezentuje się Monika Cichocka, z głosem pełnym blasku, czystym i przejmującym. Doskonała jest Krystyna Rorbrach jako pełna temperamentu Elwira, pełna ognia i zmysłowości. Atrakcyjnie prezentuje się Joanna Woś, kreująca postać zalotnej Zerliny, jakże innej niż Łucja z opery Donizettiego, w której niedawno ją podziwiałam. Jedna z moich ulubionych sopranistek znów zaskoczyła mnie swoim nowym wcieleniem i aktorskim talentem. W roli sługi i kompana Don Giovanniego – Leporella wystąpił ulubieniec łódzkiej publiczności, znakomity bas Piotr Miciński. Do bogatego zestawu wspaniałych kreacji, w których wciąż go podziwiamy (moje ulubione to Bartolo z Cyrulika, Arcykapłan z Nabucca, Rajmund z Łucji z Lammermoor i cudowna partia w Requiem Verdiego) może on teraz dodać kolejną. Muszę też wspomnieć o Andrzeju Malinowskim (najbardziej podziwiałam go w roli Zachariasza w Nabuccu i Sarastra w Czarodziejskim flecie) w partii Komandora. Jego potężny, przejmujący głos robił ogromne wrażenie i wydawało się, że istotnie pochodzi z zaświatów. Dariusz Pietrzykowski (Don Ottavio) i Zbigniew Kuźnik (Masetto) zaprezentowali się jako dobrzy aktorzy i poprawni śpiewacy.

Pełne atrakcji i kontrowersji przedstawienie mogą obejrzeć nawet tradycjonaliści, pod warunkiem, że mają poczucie humoru i nie są pruderyjni. Dla mnie było to całkiem sympatyczne doświadczenie i zupełnie nowe spojrzenie na tak lubiane przeze mnie dzieło Mozarta. Zapewne wielu krytyków będzie odsądzać Hanuszkiewicza od czci i wiary, znów oskarżając go o prowokację, profanację, demoralizowanie itd. itp. Publiczność jednak nie szczędzi owacji po każdym spektaklu i wali na nie drzwiami i oknami. Wielu przekona się przy okazji, że opera to niekoniecznie ponuractwo i sztuczna podniosłość nie do wytrzymania, lecz także “kawałek życia” i obraz żywych ludzkich namiętności. Na koniec chcę jeszcze raz przytoczyć słowa Adama Hanuszkiewicza: “…Ale u nas wesołość, humor, radość życia zawsze były podejrzane i oskarżane o tandetną płytkość i schlebianie najniższym gustom. Powaga jest utożsamiana od przeszło stu lat z wysoką kulturą, komedia – z plebejską komedią. A to nieprawda. ”

Monika Pulik