Biuletyn 2(7)/1998 Strona główna

Semiramida w Teatrze Narodowym

Kilka lat temu, zachęcony przepięknymi fragmentami pokazanymi w telewizji oraz radiową transmisją, wybierałem się do Poznania, aby zobaczyć tamtejsze przedstawienie Semiramidy. Tymczasem, z niezrozumiałych do dzisiaj względów, a właściwie ze zrozumiałych względów pozaartystycznych, inscenizację zdjęto. Na szczęście pozostała rejestracja radiowej transmisji, która trafiła nawet do oferty największych światowych pirackich firm wysyłkowych. I oto niespodziewanie – bo sama Ewa Podleś w wywiadach radiowych i prasowych mówiła o lutowej realizacji Tankreda – na afiszu Teatru Narodowego pojawiła się zapowiedź “inscenizowanego wykonania koncertowego” Semiramidy – jednej z najwspanialszych oper Rossiniego. Przedsięwzięcie zapowiadało się niezwykle interesująco nie tylko z tego powodu, że Ewa Podleś to w tej chwili najlepszy, moim zdaniem, Arsace świata, lecz także dlatego, że partnerować jej miała Agnieszka Kurowska, która w Poznaniu wyśmienicie kreowała tytułową bohaterkę. Przypomniał mi się od razu wywiad z tą śpiewaczką, który zamieściliśmy w Numerze 4(5)/1997 naszego Biuletynu. Agnieszka Kurowska uznała Semiramidę za największą swoją rolę i wyraziła ubolewanie, że zaśpiewała ją tylko 5 razy; Teatr Narodowy dał jej więc szansę zmierzyć się z rolą jeszcze dwukrotnie.

Owo “inscenizowane wykonanie koncertowe” bardzo mi się podobało. Dekoracje i kostiumy z Nabucca wydały mi się tu nawet bardziej odpowiednie niż w “macierzystym” przedstawieniu; chór – także w kostiumach – siedział sobie na schodach z nutami na kolanach. Był to jedyny – moim zdaniem – znak, że nie mamy do czynienia z “normalnym” spektaklem. Artyści nie musieli spełniać jakichś skomplikowanych zadań scenicznych, reżyser nie musiał martwić się co zrobić z chórem, wszyscy mogli skupić się na śpiewie. Niestety, powinienem raczej napisać: “mogliby skupić się na śpiewie”.

Semiramidę wykonano bowiem 13 i 15 lutego. Nie była to zwykła premiera, podejrzewam więc, że na próby orkiestry nie poświęcono zbyt wiele czasu, ponadto 14 lutego ten sam skład muzyków brał udział w przedstawieniu Traviaty, a gdy doda się fakt, że Grzegorz Nowak to dyrygent symfoniczny, a opery, moim zdaniem, po prostu nie czuje – efekt łatwo sobie wyobrazić. 13 lutego dało się, na szczęście, zauważyć jedynie niepokojące symptomy: dosyć rzadkie kiksy, nieznaczne mijanie się orkiestry i solistów, poza tym ładnie brzmiał kwintet. Jednak problemy z rozpoczęciem II aktu źle wróżyły drugiemu wieczorowi. Jak wspomniałem, następnego dnia orkiestra grała tak bliskie stylistycznie dzieło jak... Traviata. 15 lutego zgasły światła, zaczęła się uwertura. Jestem pewien, że soliści, którzy przecież słyszą z głośników umieszczonych w garderobach, co dzieje się w kanale, byli bliscy zawału. Zdawało się, że za pulpitem stanął nie profesjonalista, lecz dyletant. Jestem też pewien, że za ten niedzielny występ waltorniści będą się długo smażyć w piekle. Potem, w czasie popisowej arii Arsacesa Ah! quel giorno... Ewa Podleś pokazała, że ma mocne nerwy, mogła przecież zejść ze sceny i przerwać przedstawienie, a ona – nic nie robiąc sobie z amatorszczyzny rozpanoszonej w kanale, dała popis najwyższej wirtuozerii, muzykalności oraz profesjonalizmu. W tym miejscu należą się najwyższe wyrazy szacunku i uznania dla wszystkich solistów i chóru – bo dzięki nim także niedzielne wykonanie było wspaniałe.

Agnieszkę Kurowską po raz pierwszy słyszałem w ogromnej sali Teatru Narodowego; wcześniej podziwiałem ją wielokrotnie w mikroskopijnym budynku WOK. I okazało się, że ta artystka potrafiła wypełnić głosem tę ponoć tak nieprzyjazną artystom widownię. Wielu etatowym śpiewaczkom TN, dysponującym teoretycznie większymi głosami, ta sztuka przeważnie się nie udaje. Nie dość, że głos Agnieszki Kurowskiej był bardzo nośny, to w dodatku – z wyjątkiem kilku może zbyt forsownych gór – wyposażony w piękną barwę. O muzykalności tej artystki najlepiej świadczą sceny zbiorowe, a szczególnie potwornie wręcz trudne duety z Arsacesem. Mieczysław Milun w roli arcykapłana (zresztą w swoim kostiumie z Nabucca, gdzie śpiewa także arcykapłana) podobał mi się zwłaszcza w pierwszym przedstawieniu. Na wiele pochwał zasłużyli też Krzysztof Borysiewicz (Assur) oraz Leszek Świdziński (Idreno).

Nie ukrywam jednak, że na oba spektakle wybrałem się ze względu na występ Ewy Podleś. Jest ona jedynym w tej chwili na świecie prawdziwym, rossiniowskim kontraltem, poza tym barwą głosu, sposobem śpiewania i ekspresji trafia po prostu w moje czułe miejsca. Słuchanie tej artystki to dla mnie, bez przesady, prawdziwa rozkosz. Poza tym nie jest ona maszynką do cyrkowego wręcz wyśpiewywania koloratur i różnej maści ozdobników, ja po prostu wiem o czym Ewa Podleś śpiewa! Udowadnia, że o uczuciach można śpiewać nie tylko u Verdiego czy w operach werystycznych. W czasie wyśpiewywania nawet najtrudniejszej koloratury barwa głosu Ewy Podleś nie staje się “neutralna”, oddaje zaś smutek, miłość, zazdrość, wściekłość czy jakie tam jeszcze uczucia można sobie wyobrazić. Ewa Podleś to jedna z nielicznych polskich artystek, która wie, co to jest oddech i do czego on w śpiewie służy. Artystka wypracowała sobie idealną wręcz technikę, dzięki niej może swobodnie śpiewać od c1 do c3 nie martwiąc się “po drodze” o zmianę sposobu emisji. Poza tym “góry” Ewy Podleś (często stanowiące problem nawet dla niektórych sopranów) nie są ostre, zaś “doły” (proszę posłuchać, jak wiele mezzosopranów i altów męczy się w niskim rejestrze) nigdy nie pozostawiają niedosytu!

Dosyć już tych zachwytów (zapewniam, że są najszczersze); zachęcam czytelników do sięgnięcia po nagrania tej wielkiej śpiewaczki, np. po rewelacyjnego Polinessa w najnowszym nagraniu Ariodante Haendla, sam zaś posłucham żywego nagrania Semiramidy z La Fenice z 1992 r.; firmy pirackie są naprawdę nieocenione...

Krzysztof Skwierczyński