Biuletyn 3(8)/1998 Strona główna

Evviva Rossini

Rossini! Z jakim namaszczeniem należy wypowiadać to nazwisko, wie każdy, kto przynajmniej raz w życiu otarł się o muzykę operową. I szczęśliwym należy nazwać fakt, iż życie operowe stolicy w pierwszych miesiącach bieżącego roku było oddane we władanie tegoż kompozytora.

Oplecenie bel cantem owych miesięcy trzeba odnotować z całym pietyzmem z dwóch zasadniczych powodów: po pierwsze, odkąd sięgam pamięcią Rossini nie gościł na scenie z taką częstotliwością, a po drugie, wśród wystawionych oper nie znalazło się najczęściej grane, największe dzieło Rossiniego, Il barbiere di Siviglia. Dzieło to z pewnością zasługuje na coraz to nowsze wystawienia i niewątpliwie można z niego nieustannie wydobywać cenne klejnoty dla duszy, lecz Rossini to nie tylko Cyrulik, o czym, zdawać by się mogło, zapominają dyrektorzy teatrów operowych. A tu nagle... tak niespodziewana duchowa pieszczota nieziemskich, rossiniowskich podróży gdzieś, gdzie rzeczywistość miażdżona ciężarem widnokręgu ginie w niepamięci wobec rajskich nut, które unieśmiertelnił sam maestro.

Udałem się w owe podróże ochoczo i z zapałem. Pierwszą z nich odbyłem 13 stycznia dzięki Warszawskiej Operze Kameralnej. Podróżowałem po bajkowym świecie, w którym dobro zwycięża zło, głupota i zachłanność roztrzaskują się o niewzruszone skały mądrości i szczodrości serca, a przewodnikiem mym była La Cenerentola.

Bodźcem do kolejnej podróży stała się wystawiona przez Teatr Narodowy w dniach 13 i 15 lutego Semiramida z Ewą Podleś w roli Arsacesa i Agnieszką Kurowską w roli Semiramidy. Jeszcze nie zdążyły opaść emocje po podróży do starożytnej Babilonii, a już 22 lutego odbyłem kolejną podróż, tym razem do domu kupca Tomasza Milla, by stać się świadkiem tryumfu, jaki święciła farsa w 1 akcie La cambiale di matrimonio. Do pełni szczęścia przyczyniła się następna podróż, nieco dalsza, bo już do Afryki, a dokładniej do Algieru, a odbyłem ją także dzięki Warszawskiej Operze Kameralnej. Obydwa spektakle, La cambiale di matrimonio i L’Italiana in Algeri, były przedstawieniami premierowymi.

Podczas wymienionych wieczorów Rossini został przyjęty z ogromną radością i zadowoleniem. Przedstawienia były przygotowane sumiennie, inscenizacja mogła się podobać, głosy były dobrane bardzo starannie. Niestety można zauważyć pewne minusy, np. w drażniących fałszach waltorni w Semiramidzie, czy we Włoszce w kawatynie Lindora Languir per una bella, w której to w głosie Zdzisława Kordyjalika było słychać słabość serca i bladość bohatera tęskniącego za ukochaną, a przecież uczucia te powinna wyrażać gra aktorska. Ale są to drobiazgi w zestawieniu z ogromnym urokiem całości.

Owo fascynujące crescendo rossiniowskie na obydwu scenach warszawskich wskazuje na pewien zwrot w stronę twórczości Mistrza z Pesaro. Mam nadzieję, że nie jest to zwrot efemeryczny, bo jakkolwiek Rossini wielkim kompozytorem jest, to nader rzadko gości na naszych scenach operowych. Sądzę, że z ogromną radością i wiarą w regularną obecność muzyki Rossiniego w przyszłości w teatrach należy przyjąć wypowiedź Stefana Sutkowskiego, dyrektora WOK, który zamierza zorganizować festiwal rossiniowski na wzór dobrze już zadomowionego Festiwalu Mozartowskiego. A gdy się to już stanie, będziemy mieli swoje Pesaro Północy.

Robert Murdza