Biuletyn 4(9)/1998 Strona główna

Don Pasquale w Poznaniu

Już blisko rok minął od dnia, kiedy ostatni raz odwiedziłem poznański gmach pod Pegazem. Dawali wówczas Trubadura, zresztą dosyć udanego, szła także Tosca. A potem... miesiące zaglądania na afisze i do programu – i albo czasu nie było, albo rezygnowałem z wyjścia do opery z innych powodów.

I dopiero niedawno ponownie wybrałem się do Wielkiego, tym razem na Don Pasquale Gaetano Donizettiego. Radowałem oczy i uszy na drugim przedstawieniu, dwa dni po premierowym spektaklu w październiku. A było na co popatrzeć i czego posłuchać! Spektakl przyciągnął liczną publiczność, ze swojego miejsca na II balkonie zdumiony patrzyłem na parter – zajęty do ostatniego fotela, I balkon – także pełny, kilka wolnych miejsc na II balkonie i parę osób na III. Takiej frekwencji się nie spodziewałem. Sam poszedłem z ciekawości, za wyjątkiem nielicznych fragmentów nie znam oper mistrza Gaetana.

W czasie przerw publiczność na sali i w foyer I piętra żywo dyskutowała, wymieniając uwagi, spostrzeżenia i opinie. Z urywków zasłyszanych zdań zorientowałem się, że na sali obecna jest reżyser przedstawienia, węgierska sopranistka Sylwia Geszty (kilka informacji o tej śpiewaczce znaleźć można w Operze na cały rok Lucjana Kydryńskiego, tom I, str. 150). I rzeczywiście – po powrocie na salę ujrzałem drobną, skromnie i elegancko ubraną postać nieznanej mi dotąd artystki, siedzącą w loży głównej. W czasie kolejnej przerwy pobiegłem do foyer głównego, chwyciłem jeden z leżących na stoliku programów i pod koniec antraktu poprosiłem wracającą z palarni w bufecie teatru śpiewaczkę o autograf.

Każdy ansambl lub aria nagradzane były oklaskami, a po opadnięciu kurtyny po scenie finałowej entuzjazm na widowni sięgnął zenitu. Gorące i długie oklaski były wyrazem wdzięczności dla realizatorów za przedstawienie żywe, barwne, przykuwające uwagę widza –bo chyba nikt z nas się nie nudził – będące równocześnie dobrą zabawą dla wszystkich, słowem – interesujące pod każdym względem, godne pochwały i polecenia go innym.

Co o stronie muzycznej? Śpiewacy może nie pierwszorzędni i nie obdarzeni nadzwyczajnej piękności głosami, ale naprawdę dobrzy. W postać tytułową wcielił się Andrzej Ogórkiewicz, dysponujący dosyć ruchliwym barytonem, stworzył postać pełną komizmu, wywołując uśmiechy widowni swą mimiką i grą aktorską. Jako Malatesta wystąpił młody baryton, Jaromir Trafankowski. Partię Noriny zaśpiewała młoda sopranistka Opery Poznańskiej, Agnieszka Dondajewska. Na scenie poruszała się z dużą swobodą, tworząc najpierw postać wdzięcznego dziewczęcia, a potem rozwścieczonej – przecież tylko pozornie – furiatki. Wprawdzie razić mogły najwyższe dźwięki atakowane zbyt ostro, ale to miły i nośny głos i praca nad nim winna dać jak najlepsze rezultaty. I wreszcie nader młodzieńczego, subtelnego i romantycznego Ernesta kreował śpiewający gościnnie Andrzej Kalinin. Głos jego lekki i bardzo przyjemny w odbiorze (tenore leggiero), a przy tym świetnie wyszkolony, mimo że niezbyt silny, zaprezentował się w odpowiedniej roli. Ładnie, choć krótko, śpiewał chór; orkiestra przez cały wieczór grała bardzo dobrze, spisując się na medal. Cały spektakl poprowadził Antoni Gref, jemu też należą się słowa podzięki i uznania.

Dyrekcji i zespołowi poznańskiej opery życzę, by ta i inne podobnej jakości produkcje teatralne przyciągały jak najliczniejsze rzesze słuchaczy, budząc w nich radość i te wszystkie ciepłe uczucia, których być może brakuje nam trochę na co dzień.

Mateusz Tarnawski