Biuletyn 1(10)/1999 Strona główna

Nagość w Operze Narodowej
Don Giovanni w warszawskim Teatrze Wielkim

Był 2 stycznia 1999 roku. Tamtego wieczora wychodziłem z Teatru Narodowego w wyjątkowo głębokim zamyśleniu. Moje wrażenie po obejrzeniu i wysłuchaniu Don Giovanniego W. A. Mozarta było nader ambiwalentne. Z jednej strony – gdzieś w głębi radosnym echem odbijało się to, czym podczas spektaklu nasyciły się uszy, a z drugiej strony żałowałem, że odebrana została radość oczom, gdyż to, co widziałem, wywołało pewien niesmak.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego cały II akt rozgrywał się na cmentarzu i bohaterowie opery musieli grać właśnie w takiej scenerii. W tymże akcie pojawiła się na scenie ułożona na jednej z płyt grobowych naga kobieta. Nie mam nic przeciw wdziękom kobiecym, ale w tym przypadku wydaje mi się, że był to pomysł co najmniej chybiony. Odnalazłszy w programie notkę reżysera, przeczytałem ją z niebywałą uwagą. W niej to Marek Weiss-Grzesiński przekonuje, że to, co w czasach Mozarta było wstrząsające, w obecnych czasach już tak nie szokuje i odbierane jest niczym fraszka. Jego zabiegi reżyserskie szły właśnie w kierunku dopasowania dzieła do współczesnych czasów i dotarcia do młodego widza. I wydaje się, że cel swój osiągnął, tylko zbyt dużym kosztem. Myślę, że ponadczasowe wartości, jakie niesie ze sobą Don Giovanni, nie leżą jedynie w doskonałej muzyce, ale również w libretcie. Zdrada i rozpusta w końcu XX wieku są złem i mają charakter zdecydowanie pejoratywny, tak jak w drugiej połowie XVIII wieku. To, że golizna spływa wręcz z ekranów telewizorów i kin, nie znaczy chyba, że musi, czy też powinna pojawić się w operze. Drugi akt przedstawienia został zrealizowany bez pomysłu. Szokował, mniemam – nie tylko mnie, brakiem smaku i wyjałowieniem z uroku i piękna. Pozbawienie go niewidzialnej nici, która powinna łączyć obraz ze słowem, było dla widza druzgocące.

Być może inteligentnemu współczesnemu widzowi wystarczy zasugerować, iż Don Giovanni końca XX wieku w konsekwencji zdrady i rozpusty może znaleźć się już na ziemi w realnym piekle, którym stało się przecież AIDS. To chyba wystarczy, a wszystko inne niechaj toczy się zgodnie z tradycją. Są przecież świętości, których nie można szargać.

Najsłabszą stroną I aktu było wprowadzenie w niektórych momentach zbyt dużej ilości osób na scenę. Chwilami tłum ludzi niemalże wypełniał całą jej szerokość. Główne postaci zlewały się z chórem wieśniaków i grupą tancerzy. Zbyt dużo ruchu, zbytnie nasycenie niektórych scen osobami zamazywały odbiór.

Za to muzyka rekompensowała wszystkie minusy. Wspaniale przygotowana orkiestra pod batutą Jacka Kaspszyka oczarowywała doskonałością brzmienia. A na scenie królowały wyborne głosy, m.in. Adam Kruszewski (Don Giovanni), Agnieszka Kurowska (Donna Anna), Leszek Świdziński (Don Ottavio). Rewelacyjnie zaprezentowała się Izabella Kłosińska, która wystąpiła w roli Donny Elviry. To ona na zakończenie otrzymała najbardziej gromkie brawa. I nic dziwnego. Słuchając w jej wykonaniu arii Mi tradi quell’alma ingrata, w pełni doświadczyłem potęgi mozartowskiej muzyki, którą odczuwało się w jej głosie.

Wszystko to sprawiło, że przez operę płynęło się, nie zwracając niejednokrotnie uwagi na te rażące obrazy, które opisałem bardzo obszernie. Wszyscy śpiewacy nad podziw dobrze znaleźli się w tej inscenizacji Don Giovanniego, który powrócił właśnie na scenę Teatru Narodowego po 22 latach nieobecności.

Robert Murdza