Trubadur 2(11)/1999 Strona główna

Cudowna Butterfly
Chodzenie po wodzie w Teatrze Wielkim

Nowa inscenizacja operowego hitu Madame Butterfly w Teatrze Wielkim w Warszawie miała być, według zapowiedzi w mediach, nowatorska, łamiąca konwencje i stereotypy. Spektakl premierowy, który obejrzałam 29 maja był, a jednocześnie nie był, właśnie taki. Może się to wydawać niekonsekwencją, ale tak można najkrócej scharakteryzować wydarzenie, którego świadkami byliśmy tego wieczoru. Od razu dało się zauważyć, że realizatorzy - reżyser Mariusz Treliński, scenograf Boris F. Kudlicka, autorzy kostiumów Magdalena Tesławska i Paweł Grabarczyk oraz choreograf Emil Wesołowski - stworzyli bardzo jednolitą, niebanalną i głęboko symboliczną wizję dramatu nieszczęsnej Cio-Cio-San. Odrzucając tradycyjny sztafaż - pagody, papierowe domki i kwitnące wiśnie, zachowali tak intrygującego Europejczyków ducha japońskiej tradycji. Na mnie zrobiło to wielkie wrażenie, mimo że ja osobiście w niektórych momentach posunęłabym się jeszcze dalej w dążeniu do szlachetnej japońskiej prostoty. Być może scenograf chciał wykorzystać wszystkie swoje pomysły, ale w ten sposób tylko zatarł nieco wymowę niektórych pięknych symboli (trochę za dużo przesuwających się czarnych zasłon, posągów bóstw i elementów świetlnych - podświetlana podłoga). Wspaniałym pomysłem było przede wszystkim umieszczenie całej akcji na wąskich pomostach zajmujących tylko niewielką część ogromnej sceny, podczas gdy jej reszta została przemieniona w pięknie odbijającą świetlne refleksy wodę. I tak w czasie, gdy niemalże na proscenium rozgrywały się wydarzenia dramatu, w tle po tafli wody leniwie przesuwały się japońskie dżonki z zapalonymi lampionami. Do najpiękniejszych obrazów, jakie w życiu widziałam, zaliczyłabym zbliżające się do przystani, rysujące się na tle różowego nieba łodzie wiozące pannę młodą, błękitny zmierzch zapadający nad portem w chwili cumowania “Abrahama Lincolna” oraz scenę seppuku na tle krwawego nieba ze złowrogim zaćmieniem słońca. Na uwagę zasługuje także scena czytania listu, nietypowo wyreżyserowana i umieszczona w ograniczonej, zamkniętej przestrzeni. Drobną niekonsekwencją wydało mi się wprowadzenie na scenę na początku I aktu supernowoczesnych mebli ze szkła i aluminium, skoro dalszy ciąg przedstawienia odwoływał się do co prawda nieco surrealistycznie przekształconej, ale jednak wizji Japonii początku naszego wieku. Podobnie nie mogłam darować jawnego zgrzytu w scenie ślubu, gdy wuj Bonzo, według libretta człowiek z krwi i kości, zjechał z niebios w charakterze krwawego demona i zaśpiewał głębokim basem Mieczysława Miluna wzmocnionym przez… nagłośnienie.

W wyjątkowo sprawnej i, nie zawaham się powiedzieć, odkrywczej reżyserii (pozy postaci Japończyków są często jakby żywcem wzięte z teatru kabuki, wprowadzenie na scenę trzech mimów-tancerzy, ponurych sług Butterfly, ale i zwiastunów śmierci) - uderzył mnie brak dbałości o wyciśnięcie z przepięknych pomysłów całego ich symbolicznego przesłania. Chodzi mi o owo chodzenie po wodzie, które ma być tu symbolem odrzucenia spraw przyziemnych dla wielkich wartości, jak miłość i honor. Poniesiona uczuciem Cio-Cio-San daje się pociągnąć Pinkertonowi w bezkresną, rozmigotaną przestrzeń, podobnie gdy chce popełnić samobójstwo, śmiało porzuca kładkę i rusza w zachodzące słońce, jakby to, co jest wokół niej, nagle przestało istnieć. Te pełne dramatycznego napięcia sceny o ileż zyskałyby na wyrazistości, gdyby wcześniej, w I akcie, Pinkerton i inni tak beztrosko nie spacerowali sobie po lustrzanej tafli sceny.

Orkiestra pod dyrekcją meksykańskiego dyrygenta Enrique Diemecke grała bardzo pięknie, aż chciało się zawołać: Boże, czy ktoś to nagrywa! Być może czasami tempa były nieco zbyt melancholijne, ale za to doskonale współgrały ze stroną wizualną przedstawienia. Niekwestionowaną gwiazdą wieczoru była Izabella Kłosińska w roli tytułowej. Stworzyła postać autentycznie wzruszającą, a jednocześnie była prawdziwa tak w roli piętnastoletniej, naiwnie zakochanej najszczęśliwszej kobiety w Japonii, jak i jako kobieta odrzucona, cierpiąca, walcząca o resztki swego honoru. Spośród reszty wykonawców szczególnie wyróżnił się Zbigniew Macias jako konsul Sharpless. Z jego śpiewu można było wyczytać wszystkie uczucia kreowanej postaci - współczucie, ale i zdrowy rozsądek, podziw i pobłażanie dla pięknej Butterfly. Wierną Suzuki ładnie zaśpiewała Katarzyna Suska, a komicznego, choć z drugiej strony demonicznego Goro - Jacek Parol. Jako Yamadori wystąpił Ryszard Wróblewski, a niepokojącą panią Pinkerton była Magdalena Idzik. Pinkertona zaśpiewał z wielką ekspresją Krzysztof Bednarek - całkiem... poprawnie - co mogę poradzić na to, że w takim Pinkertonie nie zakochałaby się nawet zgrzybiała matka Cio-Cio-San? Doskonałym występem może się też pochwalić chór, który nie tylko zabłysnął pięknym brzmieniem, ale wystąpił również jako uroczy element scenografii - pełne wdzięku panie w fioletowych połyskliwych kimonach.

Jako całość premierowy spektakl Madame Butterfly zrobił na mnie, podobnie jak i na większości publiczności, olbrzymie wrażenie. Była to synteza tego, co w tradycji operowej najlepsze i tego, co nowe, co jest osobistym, w tym przypadku bardzo udanym, odczytaniem genialnej muzyki Pucciniego i libretta Giacosy i Illici.

Katarzyna K. Gardzina