Trubadur 2(11)/1999 Strona główna

Wagner u źródeł
Majówka Wagnerowska - Berlin, Cottbus 1999. Wyprawa zorganizowana przez Towarzystwo Wagnerowskie

Jam wyrozumiały i żądać tegoż samego od wszystkich, którzy z poniższym tekstem zapoznać się pragną - śmiem. Tym, którym owa zaleta obcą jest - inne, a wcale nie mniej atrakcyjne artykuły polecam. Kierowany poczuciem przyzwoitości - wszystkich “wagnerzystów obieżyświatów”, którzy w jakikolwiek sposób czuliby się urażeni z mojego powodu - przepraszam, proponując odrobinę refleksji, natomiast tych, którym jeszcze tym razem nie było dane uczestniczyć w pełni w takowym przedsięwzięciu, zapraszam na kolejne - życząc jednocześnie miłej lektury. Z góry jednak chciałbym zastrzec, że skupię się w dużej mierze na stronie organizacyjnej imprezy oraz atmosferze, ufając tym, którzy merytorycznie dużo lepiej zrelacjonują to, czego świadkami byliśmy w Niemczech.

Wici rozesłane z gościnnej Ziemi Białostockiej po raz trzeci “rycerstwo” Rzeczpospolitej ku stolicy ściągnęły. “Maćkowa drużyna“ pomna sukcesów odniesionych w wyprawie na Inflanty (Anno Domini 1998), tudzież w posylwestrowych harcach nad Dunajem (styczeń 1999) stawiła się w pełnym rynsztunku, by skruszyć kopie tym razem na germańskiej ziemi. Nie odniósłszy w dotychczasowych zmaganiach większego uszczerbku na zdrowiu swem, już po raz kolejny okazyję miałem honoru Rzeczpospolitej bronić, a skoro słowa te w stanie pisać jestem, przeto i teraz z podniesioną przyłbicą do ojczyzny powróciłem swej.

***

Znany już licznym klubowiczom biały autobus marki Iveco, prowadził doświadczony wagnerzysta Jasiek, który pomny doświadczeń uczestnictwa w ryskim przedstawieniu Holendra skupił się tym razem li tylko na kręceniu kółkiem i płataniu co niektórym uczestnikom wyszukanych figli. Zresztą okazał się świetnym kompanem i z mojego przynajmniej punktu widzenia jego absencja na kolejnych spektaklach Mistrza z Bayreuth nie jest rękawicą rzuconą nam w twarz. W miarę punktualny odjazd z Warszawy, sprawne uzupełnienie składu osobowego w Poznaniu, szybki dojazd do punktu wypadowego w Kostrzyniu, zupełnie znośne warunki zakwaterowania, to niewątpliwe atuty tego przedsięwzięcia. Wreszcie, tym co często i gęsto szemrali pokątnie i utyskiwali na warunki lokalowe i sanitarne (w tym miejscu nie wykluczam również siebie) zamknięto usta. I dobrze się stało - ten komfort psychiczny sprawił, iż oficjalna część pierwszego wieczoru upłynęła wszystkim biorącym w nim udział bardzo miło, a i kolacja połączona z obiadem, choć podana w późnej porze - nie uszła “na sucho”. Dyskotekowe rytmy towarzyszące temu spotkaniu, a oddziałujące raczej na system nerwowy niż na poczucie estetyki, mimo wielu żądań wyciszenia i tak powracały jak bumerang. Ale trudno - miła i symaptyczna obsługa resteuracji w pełni wynagrodziła te mankamenty.

Berlin, 22 maja 1999, Rienzi

Parę godzin do przedstawienia. W odpowiednich warunkach to wystarczająco dużo czasu, by spokojnie zrobić w sklepach zakupy, tudzież zwiedzić miejsca godne podziwiania. Tych odważniejszych, posuwających się szybkim krokiem i jednocześnie spoglądających w niezbyt przychylnie nastawione niebo, ubywało z każdą chwilą. Liczba wytrwałych stała się odwrotnie proporcjonalna do ilości spadających kropel deszczu. I rację pewnie mieli ci, którzy przeczuwając dalszy rozwój wypadków i pogodzeni z losem, w niewielkich grupkach zaszyli się w barach i kawiarniach kosztując miejscowe specjały. Tym bardziej odważnym pozostało tylko kupić sobie parasol, kapelusz, lakierki i nucąc I’m walking in the rain taplać się w kałużach z uśmiechem na ustach.

Jeśli pozwolicie, przejdę teraz do samego przedstawienia, choć jest to ocena bardzo subiektywna. Sama koncepcja inscenizacyjna wielkiej opery tragicznej już od pierwszych taktów po podniesieniu kurtyny aż nadto przekonuje nas, że nie przypadkiem znajdujemy się w Komische Oper. “Partyzanci” XV-wiecznego Rzymu wyposażeni w broń przemyconą z późniejszych wieków, w nienagannie skrojonych mundurach od samego początku wykazywali ogromną ochotę do szybkiego przemieszczania się zarówno na scenie, jak i poza nią. Przez moment poczułem się szczęściarzem siedząc w 10. rzędzie (a nie bliżej - choć była taka możliwość), gdyż początkowo z trudem wyłapywałem wzrokiem biegających tam i z powrotem “ludzików”. By nie dać się zaskoczyć uzbrojonym patrycjuszom strzałem w plecy, tudzież rykoszetem z boku, wskazane było wodzić wzrokiem za głosami wydobywającymi się z różnych części teatru. Na szczęście reżyser strzały przewidział tylko ze sceny. Nie mogę mieć zastrzeżeń do Güunthera Neumanna, który wcielił się w postać Rienziego i z powierzonych obowiązków wywiązał się co najmniej poprawnie. Bardzo poprawnie kreowała swą partię Anne Schwanewilms - jako Adriano. Zadziwiająco przekonująca aktorsko (momentami można było odnieść wrażenie, że na scenie znajduje się rzeczywiście mężczyzna), której mezzosopran, choć przyjemny, mógłby być bardziej ostry. Do orkiestry prowadzonej przez Jemesa Tuggle również nie mogę mieć większych zastrzeżeń, a przedstawienie jako całość, choć znacznie odbiegające od mojej wizji, było spójne.

Cottbus, 23 maja 1999, Tannhäuser

Godzina szesnasta to dość nietypowa pora rozpoczęcia opery. Jeszcze przed przekroczeniem granicy stajemy na popas, by wznieść skromny toast urodzinowy na cześć jednej z weteranek wagnerowskich podróży, wznoszony szampanem w przydrożnej stacji benzynowej. Wyjeżdżamy dość wcześnie, by mieć okazję zatrzymania się w przepięknej miejscowości Lubbenau. Nie wszystkim jednak dane było podziwiać uroki tego miasta. Ci, którym się to udało, z całą pewnością będą bogatsi duchowo, natomiast pozostali, którzy tę godzinę spędzili na zaspokajaniu potrzeb cielesnych, też nie mają powodów do narzekań. Tak więc, dogodziwszy sobie, i jedni, i drudzy już teraz w pośpiechu podążają do autokaru. Na 15 minut przed rozpoczęciem spektaklu stajemy przed bardzo sympatycznie wyglądającym dworkiem, który jest właśnie owa operą w Cottbus, na zwiedzenie której będziemy mieli czas dopiero w antrakcie.

Tannhäuser, którego jak dotąd znałem tylko z płyty, jest tą operą Wagnera, do której mam szczególny sentyment. W pierwszym więc momencie po podniesieniu kurtyny poczułem się “nabity w butelkę“. Nic - tylko wersja koncertowa, na co wskazywałoby ustawienie śpiewaków. Na szczęście po chwili wszystko wróciło do normy i na placu boju pozostali tylko ci, którzy winni się na nim znaleźć w pierwszej odsłonie. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że całość przedstawienia i to tak pod względem wokalnym, jak i pod względem reżyserii i inscenizacji niczym specjalnym mnie nie zachwyciły. Cottbus niewątpliwie jest prowincją, pewnie dlatego scenografia została okrojona do skromnych środków, a i wielkość samej sceny ograniczyła możliwość przedstawienia Tannhäusera z rozmachem. Już w pierwszej scenie widzimy, że Wenus nie tylko daleko do bogini piękności (nie budziła w każdym razie uczucia pożądania), ale również wokalnie niczym się nie wyróżniała. Trudną wokalnie partię Tannhäusera kreował John Pierce. O ile z podstawowych swych powinności wywiązał się rzeczywiście bez zarzutu, o tyle do jego gry aktorskiej reżyser wkomponował elementy mniej strawne w postaci męskiego strip-teasu rodem z night-clubu; Tannhäuser zza orszaku bogini Wenus wyrzucał kolejne części swej garderoby. Innym, moim zdaniem nietrafionym, pomysłem reżysera był strój pokutny, w który przyobleczono Heinricha. Płaszcz purpurowy i korona cierniowa powinny jednak pozostać symbolem męki Chrystusowej. W końcu pokuty nie za swoje grzechy nie można utożsamiać z ewidentnie nagannym postępowaniem naszego głównego bohatera - chyba że jest się takim ignorantem jak pan reżyser. Na tle dobrego występu Tannhäusera zupełnie blado wypadł Wolfram (Stefan Stoll). A szkoda, bo jest w tej partii parę bardzo ładnych linii melodycznych. Jeszcze o jednej postaci chciałbym wspomnieć. Mianowicie postać Landgrafa odtwarzał Horand Friedrich. Jest to ten typ głębokiego basu (profondo), który uwielbiam, a do partii wykonanej przez niego większych zastrzeżeń mieć nie mogę. Reasumując - przedstawienie nie wyróżniające się niczym szczególnym, choć chwała tym, którzy tego typu repertuar zdołają wystawić na naszych scenach z podobnym efektem.

Czas kolejnego klubowego rozstania zbliża się niestety nieubłaganie. Jeszcze krótka pożegnalna biesiada, jeszcze parę tradycyjnie wspólnie zaśpiewanych pieśni, jeszcze parę taktów zagranych przez nieocenionego organizatora na potwornie rozstrojonym pianinie, jeszcze parę pszenicznych piw wypitych wspólnie z przyjaciółmi. A dalej? A dalej przypadnie nam w udziale znów szara codzienność, brak zrozumienia w najbliższym otoczeniu (o czym niegdyś wspominało “barokowe zwierzątko”) i nadzieja na rychłe zorganizowanie kolejnej wyprawy, która ku stolicy znów ściągnie rycerstwo operowe Rzeczpospolitej. A póki czas należy się uzbroić w cierpliwość, zadowolić repertuarem naszych scen operowych, tudzież słuchaniem nagrań w warunkach domowych...

Na koniec jeszcze raz pragnę chylić czoła przed Maćkiem Zimowskim, bo ileż trzeba mieć cierpliwości i samozaparcia, by takich jak my “wariatów” ciągać po świecie.

Janusz Kalisz