Biuletyn 3(16)/2000Strona główna

A ja lubię festiwale i... jarmarki!

Wakacje to dla mnie radosny czas nieograniczonej swobody, ale też czas posuchy w kulturze. Co z tym zrobić? W co się bawić? Na ryby, na grzyby, na lwy by? A może na festiwal by?

W gronie zaprzyjaźnionych osób wybraliśmy Sopot. To już trzecie letnie spotkanie z muzyką Richarda Wagnera w Operze Leśnej. Trudno je nazwać festiwalem – chociaż jakieś święto to to jest.

Ósmego lipca przyjechało nas do Sopotu około 10 osób, wieczorem dołączyli gdańszczanie. Gawędziliśmy, podjadaliśmy rybki, włóczyliśmy się po plaży, a nawet... znalazło się dwoje śmiałków, którzy wykąpali się w zimnych, szaroburych wodach naszego morza. Żyją i mają się dobrze, znaczy, że i Bałtyk nie taki straszny.

Wieczorem przenieśliśmy się do Opery Leśnej, gdzie w tym roku mogliśmy zobaczyć Tannhäusera – przeniesienie spektaklu z Opery Bałtyckiej. Podobało nam się. Cała ta nocna sceneria lasu i muzyka Wagnera robiły duże wrażenie. Nowością organizatorów było zaproszenie widzów przed spektaklem i w antraktach na średniowieczny jarmark. Mieliśmy możliwość oglądania tanecznego korowodu, scenek z życia ludzi z wieków średnich, np. zabaw, turniejów. Wszystko w wykonaniu młodzieży. Jakie to sympatyczne – wszędzie kręcili się ubrani w stroje z epoki uśmiechnięci młodzi ludzie. Pełno było ślicznych dziewczyn – co szczególnie radowało panów. Dziwić się? Absolutnie. Mnie samą to cieszyło. Tak jak cieszyły koncerty młodych muzyków grających we Wrocławiu w ramach Europejskiego Festiwalu Młodzieży Artystycznej. Międzynarodowa brać muzyczna pod batutą J. Maksymiuka zagrała utwory swoich kolegów–kompozytorów i symfonię Beethovena, młodzi Anglicy przedstawili, obok utworów współczesnych, symfonię Dworzaka. Wszyscy zapatrzeni w mistrzów, skupieni, ale swobodni, chętnie bisujący. Czuło się ich radość muzykowania, czego brakuje na zwykłych koncertach w ciągu roku, bo muzyka nam zbyt spoważniała, zbyt daleko odeszła od swych korzeni, “zabawy” – jak pisze Marek Dyżewski we wstępie do programu pierwszej edycji wrocławskiego festiwalu Gaudeamus organizowanego na rozpoczęcie roku akademickiego. A w czasie tego lipcowego jarmarku w Operze Leśnej, jak na każdym przyzwoitym jarmarku, można było się nieźle posilić, bo niewyszukanego jadła i różnych napitków było w bród.

Przydało się, ponieważ aura nas nie rozpieszczała i mimo koców, śpiworów marzliśmy.

Trochę dziwiły mnie głosy malkontenckie: że niby po co to? Szkoda pieniędzy. W takich sytuacjach nie podejmuję dyskusji, idę sobie, bo mi to psuje radość zabawy. Ale potem i tak przychodzi refleksja. Szkoda pieniędzy na co? Na zabawę, biesiadowanie, radość? Aż mnie korci, żeby w tym miejscu znów odwołać się do świetnego tekstu Marka Dyżewskiego o muzycznym tryptyku Gaudeamus. Autor powiada, że właśnie wokół słowa gaudere (z łac. “radować się, cieszyć się”) chcemy budować atmosferę koncertów. Chcemy sprzyjać nucie radości w muzyce, nucie, dla której coraz mniej miejsca w skomercjalizowanym i zinstytucjonalizowanym życiu muzycznym. I dalej przypomina M. Dyżewski nauki renesansowego humanisty Johhannesa Tinctorusa, który uważał, że celem muzyki jest ludzi cieszyć, w trudach ulgę dawać, obcowaniu ludzi przyjemności dodawać.

Dzięki temu obcowaniu ludzi, obcowaniu z muzyką, radości i życzliwości, zamiast marnować się nocą po dworcach Trójmiasta w oczekiwaniu na pociąg do Warszawy, przepędziliśmy czas w zaciszu mieszkania przemiłej gdańskiej Klubowiczki. Już to popijając herbatę, już to drzemiąc na kanapie i w wygodnych fotelach. Jak byśmy nędznie wyglądali, gdyby tego miłego zaproszenia nie stało!

Wracając do jarmarku, uważam, że uświetnił spektakl Tannhäusera, bo “zabawił” kulturę wysoką. Kultura wysoka – a proszę bardzo. Tylko że źródłem kultury jest zabawa, o czym przypomina M. Dyżewski, nawiązując do myśli J. Huizingi. Jednak w miarę duchowego rozwoju kultury – pisze J. Huizinga – dziedziny, w których z trudem można dostrzec cechy ludyczne, rozszerzają się kosztem tych, dla których zabawa ma jeszcze swobodny dostęp. Szkoda.

My w każdym razie bawiliśmy się doskonale, a z Sopotu – w trochę zmniejszonym gronie – przenieśliśmy się do Warszawy na Festiwal Mozartowski.

Tego Mozarta zazdrościłam tubylcom od dawna. Co za radość móc kupić bilet i zasiąść na widowni WOK, gdy tylko przyjdzie ochota. O Mozarcie napisano tyle, że ani myślę zajmować miejsce w naszym szacownym Biuletynie pisaniem frazesów i stereotypów, a nowoczesne interpretacje zostawiam fachowcom i umysłom analityczno–krytycznym. Lubię Mozarta bezgranicznie i bezkrytycznie. A WOK to wspaniały teatr. Cudowna miniaturka. Teatr, z którego sceny artyści wydają się gigantami. Są tacy zdolni, młodzi, ładni. Przyjemnością jest słuchać ich i oglądać. W sumie poznałam cztery mozartowskie dzieła – teraz obejrzałam Don Giovanniego, Cosi fan tutte i Łaskawość Tytusa, Wesele Figara widziałam jesienią ubiegłego roku. Wszystkie przedstawienia w WOK bardzo mi się podobały. Chociaż w oglądanym jesienią Weselu Figara irytowały nas kostiumy Hrabiny – Agnieszka Kurowska wyjątkowo niekorzystnie w nich wyglądała i zgadzam się z opinią jednej z pań, która w czasie spektaklu szepnęła: No, nie dziwię się, że hrabia ogląda się za Zuzanną!

W Don Giovannim podziwialiśmy Adama Kruszewskiego. Świetny był ten jego bohater. Adam Kruszewski kapitalnie pokazał takiego obleśnego lubieżnika, że rodziło się pytanie: jak to się dzieje, co one w nim widzą? Ale dla mnie (jestem pewna, że wyrażam opinię wielu) numer jeden to Jerzy Mahler. Żeby była pełnia szczęścia – artysta ten wystąpił w czasie wszystkich trzech wieczorów, jakie spędziliśmy w WOK w lipcu: Leporello w Don Giovannim, Don Alfonso w Cosi fan tutte i Publio w Łaskawości Tytusa. Długo żyję, ale dawno z takim cielęcym zachwytem nie patrzyłam na scenę. Jerzego Mahlera trzeba zobaczyć. Ten artysta ładnie śpiewa i doskonale gra. Jego aktorstwo radowało szczególnie.

Moja uwagę zajmowały też kostiumy – w tym teatrze nie żałuje się na nie pieniędzy i – poza małymi wyjątkami – są piękne. Cieszą oko kolorami i fasonami. Nie z tej szaroburej oszczędności, jaką serwują niektóre teatry. To lubię. I wiem jedno: w następnym roku zjeżdżam do stolicy na dłużej – WOK i Festiwal Mozartowski są tego warte.

Elżbieta Kubiak