Biuletyn 1(18)/2001 Strona główna

Cosi fan tutte, Der Fledermaus i Requiem w Operze Bawarskiej

Nie da się ukryć – kiedy na trasie podróży operomana znajdzie się miasto mogące pochwalić się teatrem operowym, to ów teatr “musi“ zostać odwiedzony. Zwłaszcza jeśli jest to tak znakomita instytucja, jak Bayerische Staatsoper w Monachium. A gdy w dodatku oferuje ona interesujący repertuar z interesującą obsadą, to problem “Co robić podczas bezśnieżnych ferii zimowych?“ zostaje natychmiast rozwiązany.

Jeszcze zanim dotarłam do Monachium, Opera Bawarska zdobyła moją sympatię i uznanie. A to dzięki działalności tamtejszego biura sprzedaży biletów. Zarezerwowałam sobie miejsca przez Internet (można też listownie lub telefonicznie) i w ciągu mniej niż 10 dni otrzymałam listowne potwierdzenie rezerwacji wraz z wyznaczonym terminem zapłaty. Karty kredytowej nie mam, cierpliwości do spędzenia kilku godzin w banku w celu wyrobienia czeku też nie, ale na moje szczęście w Staatsoper nie mieli nic przeciwko temu, by znajoma zapłaciła za mnie wprost w kasie. Wszystko zostało załatwione w tempie wręcz ekspresowym. Poczułam się, jakbym kupowała miejsca w pierwszym rzędzie na parterze, a nie zwykłe “stojące“ wejściówki na galerii (skąd zresztą bardzo dobrze widać i znakomicie słychać).

Moją pierwszą operą w Bayerische Staatsoper było Cosi fan tutte Wolfganga Amadeusza Mozarta. Cosi... to jeden z tych utworów, do których długo musiałam się przekonywać. Owszem, zawsze podobały mi się niektóre fragmenty, ale jako całość trochę (łagodnie mówiąc) mnie ta opera nudziła. Stopniowo jednak przekonałam się, że słuchając i oglądając Cosi... można spędzić interesujący wieczór, pod warunkiem jednak, że występujący na scenie artyści są nie tylko świetnymi śpiewakami, ale również (a może nawet przede wszystkim) niezłymi aktorami. Na szczęście tak właśnie było w Monachium 7 i 11 lutego tego roku. Dlatego z prawdziwą przyjemnością oglądałam sercowe perypetie uroczych sióstr: Fiordiligi (Amanda Roocroft) i Dorabelli (Katerina Karneus) oraz ich nieco zbyt pewnych siebie narzeczonych: Guglielma (Johannes Martin Kranzle) i Ferranda (Rainer Trost). Rozterkom swych kochliwych padrone przyglądała się z politowaniem energiczna Despina (Julie Kaufmann), zdecydowanie bardziej realistycznie patrząca na świat, która jednak też dała się wyprowadzić w pole przebiegłemu Don Alfonsowi (Thomas Allen). Don Alfonso może wydawać się z pozoru mało atrakcyjną rolą (praktycznie same ensemble i recytatywy, i żadnej popisowej arii), ale aktor tej klasy co Sir Thomas Allen może uczynić z niego najbardziej interesującą postać całej opery (a w zasadzie tak być powinno, bo to przecież Don Alfonso pociąga za wszystkie sznurki). Ktoś kiedyś powiedział, że Thomas Allen mógłby zrobić wielką karierę w “normalnym“ teatrze, gdyby nie został śpiewakiem operowym. Trudno się z tym nie zgodzić, obserwując go na scenie (zwłaszcza w momentach pozornego “nicnierobienia“) i podziwiając, jak potrafi nadać znaczenie każdemu słowu (wypowiadanemu czy wyśpiewanemu z godną pozazdroszczenia dykcją).

Znakomitym solistom, niestety, nie w każdym momencie dorównywała orkiestra, za co winę ponosił chwilami trochę anemiczny dyrygent, Peter Schneider. Tych parę niepewnych momentów byłam zdecydowanie skłonna orkiestrze wybaczyć, jednak osobę, która bębniła bezlitośnie w klawesyn, miałam ochotę udusić.

Słów jeszcze kilka o inscenizacji (reżyseria: Dieter Dorn, scenografia i kostiumy: Jurgen Rose). Monachijskie Cosi... jest dowodem na to, że można zrobić ciekawe przedstawienie bez scenograficzno-kostiumowych ekstrawagancji (choć przemyślane ekstrawagancje przynoszą czasem zaskakująco pozytywne rezultaty) i wydumanych “koncepcji“ reżyserskich. Proste kostiumy i dekoracje, kilka niezbędnych rekwizytów oraz sensowna reżyseria (która przekonująco ukazuje skomplikowane relacje między postaciami) wystarczyły, by publiczność wypełniająca teatr doskonale się bawiła przez ponad 3 godziny.

Szkoda, że nie mogę obdarzyć podobnymi komplementami Leandra Haussmanna, autora monachijskiej inscenizacji Zemsty nietoperza Johanna Straussa; inscenizacji, która została przez wszystkich zgodnie wygwizdana podczas premiery kilka lat temu. Choć od tego czasu zniknęły najbardziej kontrowersyjne (czytaj: najgłupsze) pomysły i całość prezentuje się obecnie całkiem przyzwoicie, to jednak kilka śladów “oryginalnej“ koncepcji reżysera zostało, np. okropny plastikowy nietoperz należący do hrabiego Orlofskiego (ubranego w dziwaczny różowo-srebrny garnitur, który zapewne miał wyglądać ekscentrycznie na tle fraków), czy też zupełnie dla mnie niezrozumiała przerwa w przedstawieniu w połowie II aktu (?!).

Plastikowy nietoperz i różowo-srebrny garnitur nie zepsuły mi jednak nadzwyczaj udanego wieczoru. Orkiestra pod batutą Adama Fischera zagrała z niezbędną w Zemście lekkością i werwą, a świetny zespół solistów nie pozostawiał wiele do życzenia zarówno pod względem wokalnym (tu szczególne brawa dla Silvany Dussmann – Rosalindy, i Diany Damrau – Adeli), jak i aktorskim. (No, może trochę do życzenia pozostawiał śpiew Christophera Robsona w roli hrabiego Orlofskiego.) Znowu miałam możliwość podziwiania aktorskich (i tanecznych!) zdolności Thomasa Allena (Gabriel Eisenstein), któremu brawa należały się również za bardzo dobry niemiecki. Niespodziewaną atrakcją wieczoru okazał się rewelacyjny Frosch w wykonaniu Jorga Hube. Publiczność z zapartym tchem obserwowała, jak wspinał się (na bbardzzo chwwiejnnych nnogach) po meblach, by zdobyć butelkę sznapsa ukrytą za portretem Franza-Josepha. Jego tyrady co chwila wzbudzały salwy śmiechu na widowni, zwłaszcza w momentach, gdy padały docinki pod adresem monachijczyków i Anglików (które pojawiały się, kiedy na scenie właśnie znajdował się Thomas Allen).

Nie jestem wielką fanką operetki, ale absolutnie nie mam nic przeciwko przeznaczeniu wieczoru na taką Zemstę, jak ta w Monachium. A sądząc po frekwencji (naliczyłam zaledwie kilka wolnych miejsc!), moje zdanie podziela również tamtejsza publiczność.

Cosi i Fledermaus były w moich planach operowych jeszcze przed przyjazdem do Monachium, natomiast już po przybyciu na miejsce dowiedziałam się o specjalnym wykonaniu Requiem Giuseppe Verdiego na rzecz ofiar trzęsienia ziemi w Indiach (na szczęście jeszcze można było kupić wejściówki.) Całe przedsięwzięcie zorganizowano w ciągu zaledwie kilku dni. Jak wiadomo, w tak krótkim czasie trudno jest zgromadzić w jednym miejscu światowej sławy artystów. Koncert więc z konieczności musiał się odbyć o dość nietypowej porze – 11 rano – by śpiewacy zdążyli przylecieć (i wylecieć) na czas. Ale dzięki temu można było tego dnia usłyszeć w Staatsoper Renee Fleming, Violetę Urmanę (w miejsce zapowiadanej Dolory Zajick, która odwołała swój występ z powodów rodzinnych), Marcello Giordaniego i Juliana Konstantinova oraz znakomity Chór i Orkiestrę Opery Bawarskiej pod batutą jej szefa, Zubina Mehty. Przed rozpoczęciem utworu został odczytany list od premiera Indii z podziękowaniami za tak piękny gest solidarności (zarówno soliści, jak i członkowie orkiestry i chóru zrzekli się swoich wynagrodzeń), po czym wypełniająca teatr publiczność gorącymi oklaskami przywitała wzruszonego Zubina Mehtę, dla którego był to występ szczególny – dyrygował on przecież dla dotkniętej tragedią swojej ojczyzny. Z bardzo dobrego kwartetu solistów największe wrażenie wywarła na mnie Renee Fleming – piękny, liryczny głos (bez problemu docierający do najdalszych nawet zakątków sali), cudownie brzmiący zwłaszcza w górze skali. W niższych rejestrach już nie brzmiał tak pięknie, ale też trudno oczekiwać, by jakakolwiek śpiewaczka czy śpiewak brzmiał najlepiej o tak wczesnej porze dnia.

Zdecydowanie udane ferie zdecydowanie za szybko dobiegły końca (jak to zwykle w takich wypadkach bywa). Mam nadzieję, że Bayerische Staatsoper wkrótce znów znajdzie się na trasie moich podróży.

Anna Kijak

PS Miałam również okazję uczestniczyć w spotkaniu z Sir Thomasem Allenem zorganizowanym przez Przyjaciół Opery Bawarskiej. Mogłam się przekonać, że jest on nie tylko wybitnym artystą, ale również interesującym rozmówcą i niezwykle sympatycznym (i skromnym) człowiekiem. Z przyjemnością przekazał serdeczne pozdrowienia dla “Polish Troubadours“.