Trubadur 2(19)/2001 Strona główna

Wizyta w La Scali i Gran Teatre del Liceu

Już przed wyjazdem do Mediolanu wiedziałem, że wszystkie bilety są sprzedane. Po przyjeździe udało mi się jednak kupić 2 bilety na Lunatyczkę Belliniego. Szczęśliwie trafiliśmy na premierowe przedstawienie (14 stycznia 2001 r.) dyrygowane przez Maurizio Beniniego z udziałem: Nathalie Dessay (Amina), Juana Diego Floreza (Elvino), Michele Pertusiego (Rudolfo), Larissy Schmidt (Teresa), Cinzii Forte (Lisa).

Przedstawienie bardzo mi się podobało. Oczywiście najbardziej podobali mi się śpiewacy, a wśród nich Nathalie Dessay, którą miałem okazję posłuchać w Lunatyczce transmitowanej przez Program II Polskiego Radia przed kilku laty, chyba z Genewy. Teraz Dessay zaśpiewała jeszcze piękniej. Łatwość śpiewania nadal zdumiewa, a nabyte doświadczenia skutkują lepszą techniką śpiewu. Więcej w tym śpiewaniu jest także ozdobników i eksponowania górnych dźwięków. Juan Diego Florez – młody tenor o jasnym głosie bardzo pasował do roli Elvina, jego głos był może tylko trochę za słaby w duetach z Dessay. (To – moim zdaniem – bardzo ważne, bo dotychczasowe rejestracje Lunatyczki często ze względu na słabego tenora nie zdobywają najlepszych ocen.) Świetny był także Rudolf. Bardzo mi się też podobała mała rólka Lisy – złej rywalki Aminy, która intrygą usiłuje zdobyć Elvina. W tym przedstawieniu Lisa nie jest wstrętną intrygantka, a bardzo zakochaną dziewczyną, no, może trochę zbyt bezwzględną. Dyrygent świetnie prowadził orkiestrę, może tylko czasami nieznacznie zwalniał tempa.

Zdecydowanie rozczarowała mnie dekoracja. Była tak niezwykle skromna, iż w zestawieniu z wcześniejszymi wystawieniami tej opery w La Scali (zdjęcia i rysunki w programie), a także w porównaniu z warszawskim przedstawieniem teatru La Fenice – raziła. Dekorację pierwszego aktu stanowi makieta jakiegoś pałacu w tle. Dopiero w drugim akcie mamy tradycyjny młyn i inne elementy “bajkowej“ dekoracji, choć też są one oszczędne. Także ruch sceniczny mnie nie urzekł. Śpiewacy z reguły podchodzili do proscenium i odśpiewywali tam swoje partie. Są to jednak drobiazgi, a przedstawienie mimo tych drobnych ułomności było wspaniałe. Pragnąłbym obejrzeć jeszcze wiele podobnych.

Ponieważ była to moja pierwsza wizyta w La Scali, chcę podzielić się także innymi spostrzeżeniami:

***

W Barcelonie byłem od 9 do 15 lutego 2001 r. Nie powiodło mi się zarezerwowanie biletu do Gran Teatre del Liceu przed wyjazdem, udało mi się tylko ustalić, że w czasie mojego pobytu wystawiana będzie opera V. Belliniego I Puritani. Operę wystawiono w dwóch obsadach: pierwsza z wykonawcami, których nazwiska niewiele mi mówiły i druga, w której partię Elviry śpiewała Edita Gruberova, w przedstawieniu wzięli udział także Carlos Alvarez (Sir Ricardo Forth), Josep Bros (Lord Arturo), Simon Orfila (Sir Giorgio). Mogłem kupić bilet na dobre miejsce z nieznaną mi obsadą lub też bardzo kiepski bilet na spektakl z Gruberovą i Alvarezem. Wybrałem ten drugi – było to jednak tak fatalne miejsce, że o obejrzeniu spektaklu nie mogło być mowy. Uprzedzono mnie o tym już przy kupowaniu biletu, który kosztował około 25-30 zł i, niestety, ostrzeżenie to potwierdziło się w całej rozciągłości. Pierwszego aktu – w zasadzie – nie widziałem. Ale już akt II i III obejrzałem bez utrudnień (wraz z innymi zajęliśmy stojące miejsca zapewniające pełną widoczność).

Potwierdziła się międzynarodowa pozycja Carlosa Alvareza, bardzo podobał mi się Simon Orfila, który jest w Barcelonie bardzo lubiany. Podobał mi się Josep Bros, choć miał pewien kłopot z górnymi dźwiękami w trzecim akcie. Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie Edita Gruberova. Dotychczas nie byłem jej wielkim zwolennikiem, ale to chyba przez produkcje Nightingale Classics – Anna Bolena, Linda di Chamounix, w których wszyscy tak mocno koncentrują się na eksponowaniu pięknego przecież głosu E. Gruberovej, że odbywa się to kosztem całości. Tu jednak zadbano o to, aby cały spektakl był dobry i aby nie był on jedynie popisem możliwości głosowych E. Gruberovej. Śpiewała ona rzeczywiście bardzo pięknie, a entuzjazmu, z jakim się spotkała, nie umiem porównać z żadnymi innymi oznakami sympatii czy uwielbienia. Po wykonaniu wielkiej arii w drugim akcie nastąpiły kilkuminutowe owacje i co charakterystyczne, okrzyki “brawo, brawo“ były chyba głośniejsze niż same oklaski. Artystka kończyła arię w głębi sceny i powinna ją była opuścić po zakończeniu arii. Została jednak zmuszona do podejścia do proscenium i wielokrotnych ukłonów. Jeszcze nigdy nie widziałem takich oznak uwielbienia dla śpiewaczki operowej. Owacje, jakie zdobyła Dessay od Włochów, były anemiczne w porównaniu z tym, co zgotowali Gruberovej Hiszpanie.

Zakres informacji zamieszczony w programie opery jest bardzo podobny do tego, co znajdujemy w programie La Scali. Także informacja o całym sezonie w teatrze jest wyczerpująca.

Andrzej Komosa