Trubadur 2(19)/2001 Strona główna

Wieczór pełen wrażeń
Czarodziejski flet w Rydze

Mężczyzna z łotewską flagą w ręku wspina się na Mount Everest... Która opera może się tak zaczynać? Oczywiście Czarodziejski flet Wolfganga Amadeusza Mozarta w operze ryskiej! Potem jest już tylko ciekawiej – Królowa Nocy niczym Afrodyta wyłania się z piany, w której soliści w pierwszej części przedstawienia brodzą po kolana (biedna, miała trudności z wydostaniem się spod folii, którą leżała przykryta), flet zastępuje jarząca się wieloma barwami fluorescencyjna tyczka, podobna do tych, które znamy z warszawskiego przedstawienia Tankreda czy bydgoskiego Mefistofelesa, Papageno wygrywa swe melodie na telefonie komórkowym z krzywą antenką (jak widać, telefony komórkowe coraz częściej odzywają się nie tylko na widowni, ale i na scenie), a Pamina wrzuca zdjęcie Tamina do przezroczystej pralki, wjeżdżającej specjalnie na tę chwilę na powierzchnię sceny. Scena jest przez większość przedstawienia pusta, tylko co jakiś czas opuszczana jest zasłona z czarnych, dziwacznie poskręcanych korpusików albo wielkie manekiny, wyglądające jak nagie laleczki wycięte z papieru. Na koniec inscenizacja wyszła do widza – Sarastro zawisł na specjalnym podnośniku nad widownią na wysokości pierwszego balkonu i stamtąd dokończył swą partię. Zresztą nic dziwnego, bowiem na scenie nie byłoby dla niego miejsca – prawie całą jej powierzchnię zajmowała podtrzymywana przez chór biała kapa, w którą była odziana czwórka głównych bohaterów – przez specjalne otwory wystawały im jedynie głowy (domyślam się, że miało to symbolizować przyjęcie ich do grona wtajemniczonych).

Projekt dekoracjiPrzedstawienie było bardzo zajmujące – większość czasu byłam zajęta zastanawianiem się, co autor inscenizacji miał na myśli (przyznaję się, że większości pomysłów nie zrozumiałam). I choć niektóre z nich wydawały się interesujące, to jednak przeszkadzał mi nadmiar udziwnień i brzydkie kostiumy – Tamino i Papageno chodzili w obcisłych seledynowych trykotach, później litościwie okrytych dziwnymi płaszczami i skórami, Pamina miała ogromny, biały pompon na głowie i przewieszoną przez ramię biało-czarną skórę, Papagena w trakcie duetu z Papagenem była obwieszona bombkami choinkowymi, a Trzy Damy Królowej Nocy nosiły suknie kojarzące mi się z mordkami piesków shar pei. Uśmiech sympatii wzbudziły we mnie jedynie kostiumy, w które ubrano dzieci śpiewające trzech Geniuszy – wyglądały w nich jak małe, pierzaste stworki.

Zafascynowana stroną wizualną przedstawienia, o której można by jeszcze długo pisać, prawie zapomniałam wspomnieć o jego stronie muzycznej. Niestety, tu także nie mogę napisać zbyt wiele dobrego, gdyż większość solistów nie wzbudziła mojego entuzjazmu, a zwłaszcza Królowa Nocy, która miała wyraźne problemy z wykonaniem swojej partii. Jako jedyna bardzo spodobała mi się Pamina w wykonaniu występującej gościnnie na ryskiej scenie Jeleny Voznesenskiej. Po usłyszeniu pierwszych fraz przez nią zaśpiewanych już szykowałam się na przyjemność wysłuchania arii Ah, ich fűhl’s – i nie zawiodłam się.

Cały wieczór spędzony we wspaniałym budynku ryskiej opery, o którym tyle słyszałam od klubowiczów mających szczęście brać udział w wyprawie do Rygi sprzed paru lat, uważam za udany i bardzo ciekawy.

Katarzyna Walkowska