Trubadur 3(20)/2001 Strona główna

Z ducha Wyspiańskiego…
Prapremiera Balthazara w WOK

W niedzielę 7 października na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej narodziła się nowa polska opera. Opera piękna, mądra i wspaniale wykonana. Mowa oczywiście o Balthazarze Zygmunta Krauzego, dziele skomponowanym na specjalne zamówienie WOK. Libretto wg dramatu Stanisława Wyspiańskiego Daniel napisał Ryszard Peryt – reżyser spektaklu. Scenografię i przepiękne kostiumy zaprojektował Andrzej Sadowski, Warszawską Sinfoniettą dyrygował Ruben Silva, Chór Kameralny WOK przygotował Ryszard Zimak. Chór, odgrywający w akcji opery niebagatelną rolę, raz komentujący poczynania postaci, kiedy indziej dialogujący z nimi, stał się równorzędnym, obok solistów, bohaterem przedstawienia. Trzeba było słyszeć, z jaką mocą wzywał Balthazara (ty nam życie dajesz…) i jak słodko intonował finałowe Żar się pali…

O czym jest Balthazar Krauzego i Peryta? Oto pyszny babiloński król Bathazar wydaje ucztę, podczas której waży się pić własne zdrowie ze świętych pucharów zrabowanych w jerozolimskiej świątyni. Uderza grom. Zapadają ciemności. Tajemnicza ręka pisze na ścianie tajemnicze słowa: mene – tekel – fares. Król przyzywa proroka Izraelitów, Daniela, by wytłumaczył boski znak. Daniel wieszczy Balthazarowi rychłą śmierć. Król, ugodzony boską potęgą, umiera. Tylko tyle i aż tyle mieści się w libretcie, muzyce i aktorskiej grze artystów. Bo też i nie o biblijną historię chodzi. Mamy tu przede wszystkim przypowieść o upadku, ale i przebudzeniu zaślepionego dotąd pychą władcy. Mamy piękny wątek odrzucania poezji i wiary, by rozum wziąć za boga. Jest, słabiej niż u Wyspiańskiego zaznaczony, wątek wolności narodu i wierności zasadom ojców, rodzinnej ziemi, ojczyzny. Opera mówi o honorze, zdradzie najświętszych wartości w imię nowego wygodnego życia, a przede wszystkim o tym, jak mali jesteśmy wobec tajemnicy – obojętne, czy nazwiemy ją Bogiem, porządkiem świata, czy jeszcze inaczej.

Jeżeli ktoś boi się tzw. muzyki współczesnej, powinien wysłuchać Balthazara. Będzie mile zaskoczony. Muzyka Zygmunta Krauzego jest piękna, klarowna i czytelna, nie tylko dla koneserów. Odzwierciedla emocje bohaterów, buduje nastrój grozy, a potem zwątpienia, łagodnie kołysze do wiecznego snu. Kompozytor umiejętnie operuje głosami śpiewaków łącząc je w dwóch nad wyraz pięknych tercetach (Trzech Mocarzy i Trzech Poetów). Prawda, że wszyscy artyści muszą się tu wykazać śpiewaniem bardzo intensywnym, ale wyrazistym i pięknym. Pierwszy akt to bluźniercza uczta Balthazara, na którą król (Andrzej Klimczak) przybrany w złociste szaty zaprasza władców sąsiednich państw, by pokazać im synów dumy (Izraelitów) przemienionych teraz w lud sług. Czarne stroje Żydów kontrastują z czerwonymi i amarantowymi sukniami żeńskiego babilońskiego chóru. Po raz pierwszy pojawia się Głos (kryształowy sopran Marty Boberskiej) oznajmiający koniec wolności. Stary więzień (fantastyczna kreacja Jerzego Mahlera) czołga się u stóp króla prosząc: daj mi jeść. Mówi, że w zamian zaprze się Boga, miłości, a nawet wolności w przyszłym życiu. To wzruszająca rola, łącząca w sobie w najdziwniejszy sposób dostojeństwo i upodlenie, cierpienie i wewnętrzną siłę, która promieniuje z tej postaci. W zestawieniu z nią jeszcze bardziej groteskowi wydają się Trzej Mocarze (Bernard Pyrzyk, Jakub Burzyński i Krzysztof Kur) śpiewający wysokimi głosami. Znakomita jest scena, której refrenem są słowa Poezjo precz! śpiewane przez króla z nonszalancją, przez babiloński chór z mocą. Odrzućcie poezję, stańcie po stronie siły i rozumu, a wtedy król nie poskąpi wam swych łask! Podążcie za nim w tan! Pojawiają się Trzej Poeci, opłakujący swoją utraconą, zagubioną pieśń. Żegnaj mi, kraju rodzinny, krwi twojej ja niewinny – śpiewają coraz ciszej, a echo odpowiada: winny! Balthazar żąda od Żydów dowodu wierności, mają przynieść mu święte puchary świątynne. Balthazarowi wtóruje chór, który kpi z wiary niewolników. Po raz kolejny rozbrzmiewa Głos powtarzający: koniec wolności, koniec wolności. W bluźnierczym tańcu król wyzywa Boga: Niech dzwonią święte puchary, przybądźcie prorocze mary… niech słyszy lud mój cały, że nie ma woli, nie ma siły, tylko ja! Uderza piorun, pałac tonie w ciemnościach, ściany padają, pęka mur, na którym ukazują się wypisane ręką Boga słowa. Przerażony Balthazar nie śmie nawet na nie spojrzeć. Upada, gubi koronę, a z nią całą swą dumę. Rozkazuje (ale brzmi to bardziej jak krzyk zdesperowanego człowieka niż jak rozkaz władcy), by przyprowadzono z jaskini lwów Daniela. Niech powie, czego chce jego Bóg!

Dominantą spektaklu nie jest jednak uczta Balthazara. To drugi akt, pełen skupienia niczym dawne misterium, ujawnia przesłanie: upadek pozwala odnaleźć prawdę. Poznałem Boga w dniu klęski – powie król. Scena tonie w mroku, tlą się tylko pachnące wschodnie kadzidła. Biała postać proroka Daniela (Leszek Świdziński) pojawia się intonując hymn do światła. Wielki monolog proroka jest wstrząsający – przepowiada on królowi śmierć w skandowanych słowach: już śmierci skrzydło ciche przemknęło po domu ścianach, już bladość zaraźliwa wesołość z twarzy zrywa, z rumieńców wije wianki dla śmierci, swej kochanki. W muzyce brzmi “skradanie się” owego nieubłaganego wyroku. Daniel urasta nagle do symbolu ducha wolnego ludu, mimo że widział śmierć matki-ojczyzny, przetrwa, odrodzi się w przyszłych pokoleniach i będzie żyć wiecznie. Prorok pozostawia króla w mroku zwątpienia i rozdarciu, zastygłego, z nieobecnym wzrokiem, może zasłuchanego nie w słowa Daniela, ale w wewnętrzny głos… Prorok odchodzi, mimo że ukryty w ciemnościach chór domaga się jego śmierci. Balthazar odkrywa własną małość w obliczu boskiej potęgi, opowiada o swoim widzeniu kobiecie (Marta Boberska). Ona usiłuje go jeszcze podtrzymać w przekonaniu o wielkości władzy (Co ty gadasz, masz tyle znaczenia…), ale to już na nic. Król korzy się, wie, że musi umrzeć, ale dzieje się to w zupełnym spokoju, życie odchodzi niczym gasnący płomień świecy, milknie muzyka…

Spektakle Balthazara (wszystkie trzy) były wielkim tryumfem wykonawców. W niewielkiej roli błysnął nie tylko aktorsko, ale nade wszystko wokalnie Jerzy Mahler. Marta Boberska w symbolicznych rolach Kobiety, Głosu i Śmierci była wspaniała. Ten Głos rozświetlał mroki, wzbijał się wysoko i trwał gdzieś w przestrzeni. Artystka najlepiej wypadła, moim zdaniem, w drugim, poniedziałkowym, przedstawieniu – już rozluźniona, a bezbłędna, pewna wokalnie. Podobnie Leszek Świdziński za drugim razem dał swemu bohaterowi najwięcej ekspresji i mocy, choć głosowo był chyba lepszy w dniu prapremiery. Partia Daniela wymaga zresztą szerokiej skali tenorowego głosu, raz pełnej jego siły, kiedy indziej subtelnego a wysokiego piano, z którym śpiewak radził sobie ze zmiennym szczęściem. Andrzej Klimczak partię Balthazara może zapisać na konto swoich największych sukcesów. To wielka rola – dramatyczna i wymagająca wokalnie. Przejścia od melorecytacji do ekspresyjnego śpiewu pełnym głosem jak np. w monologu Ja, ja, ja były porażające. Zresztą akurat ten moment (i kilka innych) artysta interpretował w kolejnych spektaklach nieco inaczej. Wykonanie poetyckiej, melodyjnej frazy Zapalcie krąg gromnicznych świec… w II akcie za każdym razem chwytało za serce. Wyrazy największego uznania zarówno dla śpiewaka, jak i dla kompozytora! Nie sądziłam, że będę kiedykolwiek nucić fragment opery współczesnej, a jednak… Zapalcie krąg gromnicznych świec…

Katarzyna K. Gardzina