Trubadur 1(22)/2002 Strona główna

Wyprawa do Poznania

Nasz kolejny wspólny klubowy wyjazd miał jeden cel. Była nim premiera opery G. Bizeta Poławiacze pereł, która miała się odbyć 23 lutego w poznańskim Teatrze Wielkim. Bo gdzie indziej moglibyśmy się na własne oczy i uszy przekonać o zaletach i wadach Poławiaczy, skoro dzieło to stosunkowo rzadko gości nie tylko na polskich, ale i światowych scenach? Ta liryczna opera z egzotycznym librettem (rzecz się dzieje na Cejlonie, a początkowo miała mieć za tło pejzaże Meksyku) ma przecież wiele ujmująco pięknych fragmentów, a słynna aria Nadira należy do czołówki najbardziej lubianych operowych hitów. Można się o tym przekonać, przeglądając płytowe składanki typu “20 największych tenorów”, “50 najsłynniejszych arii”, itp.

Oczywiście wyprawa do Gmachu pod Pegazem była też okazją do spotkania z licznym gronem Klubowiczów z różnych stron Polski, a i z samej tylko Warszawy wybrała się do Poznania spora grupa. Dla kilkorga z nas była to też pierwsza wizyta w poznańskiej operze. Wiele zachwytów wzbudził sam budynek teatru i wyśmienita akustyka sali.

Poznańskich Poławiaczy pereł przygotowali: Maria Sartowa – śpiewaczka i pedagog od lat pracująca we Francji – reżyseria, Zofia de Ines – scenografia, Emil Wesołowski – choreografia, Jolanta Dota-Komorowska – kierownictwo chóru. Kierownictwo muzyczne sprawował Maciej Wieloch. Podczas oglądanej przez nas premiery wystąpili: Roma Jakubowska-Handke (kapłanka Leila), Piotr Friebe (Nadir), Tomasz Mazur (wódz Zurga), Andrzej Ogórkiewicz (Nurabad).

Libretto Poławiaczy można określić jako dość sztampowe i niezbyt udane. Mimo egzotycznego sztafażu (w jakim kochał się wówczas Paryż), jest to w sumie błaha historia miłości dwóch mężczyzn do kobiety związanej powinnością wobec bóstwa, któremu służy, i ludu, który pokłada w niej wiarę. W programie do spektaklu Joanna Sanejko pisze: “Poławiacze pereł” są dramatem kameralnym. Pomimo licznego i niemal stale obecnego na scenie chóru (który jest istotnym bohaterem zbiorowym), wystawności dekoracji i kostiumów – do czego w końcu zobowiązuje egzotyczne miejsce akcji – jest to dramat głównych bohaterów: Nadira, Leili i Zurgi. O wiele więcej dzieje się w sferze emocjonalnej. W tym też duchu całość poprowadziła Maria Sartowa, a kameralny charakter podkreśliła wcale nie wystawna scenografia. Co do niej zdania wśród Klubowiczów były podzielone. Jednym bardzo przypadły do gustu fosforyzująco-niebieskie kolumny świątyni i inne elementy przestrzenne, innych drażniło połączenie ich z ciepłymi barwami tradycyjnych kostiumów i tłem, które raz gorzało czerwienią, kiedy indziej obrazowało zielonkawe fale morza.

Rzeczywiście, istotnym bohaterem spektaklu można nazwać chór Teatru Wielkiego. Brzmiał po prostu pięknie, śpiewając z mocą i precyzyjnie. Podobnie na duże brawa zasłużyła sobie orkiestra, która grała lekko i sprawnie pod batutą Macieja Wielocha.

Wykonawcy głównych partii pozostawili pewien niedosyt. Przede wszystkim Piotr Friebe, którego chyba przerosła partia Nadira. Choć nieźle zaśpiewał duet z Zurgą i poprawnie duet z Leilą w II akcie, to niestety w wielkim stylu… położył arię Je crois entendre encore. Prawdę mówiąc, chciałoby się tu głosu lżejszego, bardziej lirycznego, a przede wszystkim precyzji prowadzenia frazy. Roma Jakubowska-Handke stworzyła dość jednowymiarową postać słodkiej i wdzięcznej Leili, ale wydaje się, że w tej akurat inscenizacji nie było miejsca na głębszy psychologizm. Jej wykonanie partii kapłanki wypadło tak sobie. Zdarzały się dźwięki nienajładniejsze, zwłaszcza w piano. Natomiast śpiewu artystki w górze skali słuchało się z prawdziwą przyjemnością. Szkoda tylko, że arię w II akcie artystka musiała śpiewać na dziwnym metalowym rusztowaniu, skąd jej głos, przynajmniej na trzecim balkonie, gdzie siedzieliśmy, brzmiał dużo gorzej. Zaskakujące, jaki wpływ na słyszalność i urodę głosów miało wyniesienie śpiewaków na tę konstrukcję. Metalowy “balkon” wydawał się zresztą niezbyt potrzebny, bo wchodzenie i schodzenie zeń śpiewaków nie ożywiało akcji (jeżeli to mieli na celu realizatorzy), a jedynie podnosiło poziom adrenaliny u widzów – spadnie czy nie spadnie? – zastanawialiśmy się, gdy Leila podchodziła do niczym nie zabezpieczonego brzegu podestu.

Najlepiej z trójki protagonistów zaprezentował się Zurga, czyli Tomasz Mazur, baryton o ładnej, ciemnej barwie. Kulturalne prowadzenie frazy, odpowiednia ekspresja tak w głosie, jak i w grze aktorskiej pozwoliły śpiewakowi stworzyć najbardziej chyba przekonującą postać. Gorące brawa! Nie popisał się natomiast balet TW, który w wątpliwej urody tańcach w świątyni i tańcu kapłanów-ofiarników (w dodatku w karykaturalnej charakteryzacji) nie zaprezentował ani zgrania, ani wdzięku.

Te drobiazgi nie mogły nam zepsuć całości wrażeń, przede wszystkim muzycznych. Po premierze odbyło się tradycyjne w poznańskiej operze spotkanie z dyrektorem, artystami, realizatorami i zaproszonymi gośćmi. Było nam niezmiernie miło, że i my mogliśmy wziąć w nim udział w znakomitych nastrojach i miłej atmosferze. Była to też kolejna okazja do spotkania z dyrektorem Sławomirem Pietrasem i pierwszej wymiany wrażeń. Bardzo serdecznie dziękujemy Panu Dyrektorowi Sławomirowi Pietrasowi, który zaprosił nas po premierze na spotkanie.

Ciąg dalszy dyskusji o spektaklu miał miejsce w poznańskich restauracjach (bo w jednej nie zmieścili się wszyscy przybyli na Poławiaczy Klubowicze!). Po raz kolejny wszyscy zgodnie stwierdzili, że warto czasem zorganizować taki wspólny wypad, w czasie którego nie tylko można poznać ciekawe dzieło, posłuchać pięknej muzyki, ale i spotkać się z przyjaciółmi z “Trubadura“.

Katarzyna K. Gardzina