Trubadur 4(25)/2002 Strona główna

Polskie Towarzystwo Wagnerowskie na przedstawieniach w Niemczech

Również w tym roku nasz kolega Maciek Zimowski, założyciel, a także niepisany prezes Towarzystwa Wagnerowskiego w Polsce, zorganizował wspólny wyjazd do Niemiec celem obejrzenia trzech różnych oper naszego Mistrza w trzech niemieckich miastach. I ta wyprawa była jak zawsze bardzo udana. Byliśmy w teatrach operowych we Frankfurcie nad Menem, w Duisburgu i w Bonn, i jak zwykle świetnie się bawiliśmy z przyjaciółmi wagnerzystami.

Frankfurt nad Menem od razu wprowadził nas w wagnerowski nastrój swoim wyglądem. Interesująca panorama ogromnych nowoczesnych biurowców przypomniała nam ubiegłoroczny wyjazd na kontrowersyjny wizualnie, natomiast znakomity dźwiękowo Ring w małym miasteczku niemieckim Meiningen, gdzie ta panorama pojawiała się na kurtynie i stanowiła element scenografii. Niestety, było mało czasu, żeby zapoznać się bliżej z Frankfurtem, jednak nawet podczas długiej przerwy w spektaklu próbowałam jeszcze zwiedzać miasto. Dotarłam wtedy do pięknego, czerwonego XV- wiecznego kościoła Św. Mikołaja, wewnątrz romańskiego, gdzie akurat odbywał się bardzo interesujący koncert chóralny, niestety, po wysłuchaniu małej części z żalem musiałam zrezygnować z dalszego słuchania. Żałowałam, że to nie w Alte Oper, pięknym neoklasycznym budynku z 1880 roku przypominającym opery Paryża i Drezna, do którego zdążyliśmy zajrzeć przed spektaklem, odbywało się przedstawienie Śpiewaków norymberskich, a w nowym budynku bez duszy – Städtliches Theater, w którym znajdowała się Oper Frankfurt. Inscenizacja Śpiewaków norymberskich okazała się bardzo nowoczesna i niezbyt interesująca wizualnie. Stanowiły ją m.in. pudełkowate biało-czarne pomieszczenia, czasem zmieniające płaszczyzny i kąty ścian, sufitu i podłogi. Stroje wykonawców były głównie w kolorach czarno-granatowo-białych: garnitury, sukienki, bluzki i spódniczki, trochę wyglądające jak z czasów okołowojennych. Tylko Walter von Stolzing (jako młody outsider i nowoczesny wykonawca, w przeciwieństwie do skrępowanych tekstem i melodią śpiewaków norymberskich) był przez pewien czas na początku ubrany w czerwony podkoszulek i dżinsowe spodnie ogrodniczki, ale potem też przystosował się i wdział garnitur. Jednym z elementów scenografii był leżący na podłodze duży stos starych butów. W przedstawieniu uczestniczył również ukrzyżowany Jezus, jak się okazało – żywy, który przysłuchiwał się rozmowie dyskutantów z bractwa śpiewaczego, początkowo z zaciekawieniem, zdejmując zarzuconą na głowę tkaninę i obracając głowę raz w jedną raz, w drugą stronę. Na końcu zdegustowany rezultatem ich dyskusji zszedł z krzyża i wyszedł z pomieszczenia. Bardzo podobał mi się moment (a podejrzewam, że jeszcze bardziej podobał się męskiej części widowni), gdy Sixtus Beckmesser śpiewa serenadę Ewie, zagłębionej w rozmowie z Waltherem, i Ewę udają wystawione na balkon piękne nóżki Magdaleny. Było trochę motywów kojarzących się z antysemityzmem Wagnera – gwiazdy Dawida, raus pisane na ścianie. W końcu gwiazda spada na nieudolnie śpiewającego Beckmessera, a na zwycięzcę wskazuje ogromny palec z nieba. Bardzo miłym momentem był udział w pochodzie bractw cechowych ogromnych lalek w strojach ludowych. Scenograficznie jednak przedstawienie było ubogie i niezbyt ciekawe: inscenizacja – Christof Nel, reżyseria – Martina Jochem i scenografia – Christof Nel, Dorien Thomsen i Max von Vequel-Westernach. Frankfurter Museumsorchester grała bardzo dobrze pod kierownictwem Gregora Bühla, a wykonawcy byli również na niezłym poziomie. Najbardziej zachwycał znakomity baryton Hansa Sachsa, czyli Jana-Hendrika Rooteringa. Bardzo dobrze przedstawiała się Ewa Pogner, czyli znana sopranistka Nancy Gustafson. Ciekawy głos tenorowy posiadał Walter von Stolzing, czyli Jay Hunter Morris. Świetnie w charakterystycznej i komicznej roli Sixtusa Beckmessera wypadł Dale Duesing. Niezbyt podobała mi się wieczorna bitwa, w której brał udział – była bardzo brutalna. Całe przedstawienie wywarło na nas jednak dość pozytywne wrażenie. Wieczór we Frankfurcie zakończył się przykro, gdy okazało się, że w pobliżu naszego hotelu jedyną czynną restauracją jest McDonalds, w którym z równie wygłodniałym jak ja kolegą skonsumowaliśmy paskudne BigFishe, czy jakoś tak.

Zmęczone poprzednim dniem (całonocną podróżą i długim spektaklem) obudziłyśmy się z koleżanką 10 minut przed terminem odjazdu naszego autokaru. Następnym przystankiem było dość mało interesujące miasto portowe Duisburg, które posiada bardzo ładny Theater der Stadt, w którym obejrzeliśmy przedstawienie Tristana i Izoldy. To przedstawienie było pod względem scenografii i reżyserii (Werner Schroeter, Ingrid Raffeiner, Filippo Soldi) i kostiumów (Hans Joachim Schlieker) dość paskudne. Wszyscy artyści, także panie, byli ubrani w mało twarzowe mundurki marynarskie i rzecz się działa w okolicach rewolucji 1905 roku w Rosji, głównie na i pod mostkiem statku. Były obrazy z Pancernika Potiomkina S. Eisensteina (który w 1940 roku zainscenizował Walkirię Wagnera), które mnie nasunęły słowa z późniejszego okresu historii, czyli: Już z Aurory wystrzał padł. Orkiestra – Die Duisburger Philharmoniker – grała bardzo dobrze, chociaż nieco gorzej niż we Frankfurcie, pod dyrekcją Hansa Wallata. Świetną Izoldą była Linda Watson (która zaśpiewała w tegorocznej transmisji z Bayreuth Ortrudę), bardzo dobrym Tristanem –Wolfgang Schmidt (który jakoś nie ma szczęścia do występów w Bayreuth, w tym roku był nienajlepszym Zygfrydem w Zmierzchu bogów), doskonałą Brangeną – Annete Seiltgen, dobrym królem Markiem – Michail Milanov. Schmidt miał jedną wpadkę, gdy miłosne powitanie Izolda musiała wyśpiewać do siebie sama Izolda, bo on się zamyślił. Może zapatrzył się w wielką czerwoną gwiazdę wiszącą na balkonie. Mimo różnych na ten temat opinii bardzo mi się podobał moment, gdy pierwszy duet miłosny Tristan i Izolda śpiewają stojąc w pewnej od siebie odległości, podnoszą ręce i wtedy zbliżają się do siebie ich ogromne cienie. Następny duet wykonywano na białym prześcieradle. Dość miło, mimo wszystko, rozpoczęty wspaniałą muzyką Wagnera wieczór zakończyliśmy w restauracji, gdzie pojawiła się nieoczekiwanie artystka śpiewająca Izoldę, Linda Watson, z którą mieliśmy okazję trochę porozmawiać, zebrać autografy i sfotografować się.

Następnego dnia przyjechaliśmy do Bonn. Jest to urocze miasto, zupełnie niestołeczne, a miłe i kameralne, w którym mieliśmy trochę więcej czasu na zwiedzanie. Poszliśmy do domu Ludwiga van Beethovena, który właśnie w tym mieście się urodził, chociaż całe swoje życie dorosłe spędził w Wiedniu, czyli pojawiliśmy się w Beethoven Geburtshaus przy Bonngasse 20. Do maleńkiego krzywego domku, na którego piętrze mieszkał z rodzicami, dołączono pobliski dom, bardziej elegancki, w którym urządzono wielkiemu kompozytorowi bardzo ładne muzeum. Szczególnie podobały mi się jego różne podobizny oraz instrumenty, których dotykał - skrzypce, altówki i pianina, oraz pisane przez niego listy i nuty. Trafiliśmy tam na sympatyczną przewodniczkę pochodzenia polskiego, która przybliżyła nam zbiory muzeum opowiadając po polsku różne anegdotki. A potem mogliśmy obejrzeć miasto, szczególnie zachwyciła nas bazylika Münster z XII wieku z olbrzymią ośmioboczną wieżą i wspaniałym krużgankiem, zresztą cała starówka zamknięta dla ruchu kołowego była bardzo urokliwa. A spektakl Lohengrina w Oper Bonn, położonej pięknie nad Renem, był znakomity. Było to wspaniałe przedstawienie zarówno inscenizacyjnie (Philippe Arlaud, który był również znakomitym reżyserem światła), jak i wykonawczo, chociaż obsada była dosyć nierówna. Na scenie był ogromny krąg, z którego powoli, zwiększając się i obracając, wysuwały się mury zamku, na których od wewnątrz, również wznosząco, ustawiali się żołnierze. Mury te widzieliśmy zależnie od sytuacji albo od wewnątrz, albo z zewnątrz. Wewnątrz tego wielkiego kręgu były mniejsze, które nachylone wysuwały się w górę ze śpiewakami. Cała scenografia była często w ruchu, z dołu do góry i wokół sceny. Stroje były kolorowe, właściwie dość tradycyjne, ale miały coś nowoczesnego w kształcie, wymyśliła je Andrea Uhmann. Wszystko to było oświetlone światłami w różnych kolorach. Znakomicie grała Orkiestra Beethovenhalle Bonn pod dyrekcją Wolfganga Otta. Najsłabszym z wykonawców był Lohengrin, ubrany na biało Alfons Eberz, który wyśpiewał wszystko, ale miał drżący, starczy, nieprzyjemny dla ucha głos. Dla Clarry Bartha, Elzy o miłym głosie, ale dość otyłej, wielką trudnością okazał się ruch sceniczny i potrzeba wstawania z ziemi, miała z tym wyraźne problemy i najczęściej była po prostu zbierana z podłogi przez Lohengrina. Kapitalną Ortrudą była doskonała aktorsko śpiewaczka o wspaniałym, przenikliwym mezzosopranowym głosie – Julia Juon, na którą warto zwrócić uwagę, bo myślę, że czeka ją znakomita kariera. Wyglądała również świetnie, z płomienno-rudymi włosami i w pięknej zielonej kreacji. Idealnym jej partnerem był równie wspaniały Friedrich von Telramund, śpiewak polskiego pochodzenia Gerd Grochowski. Zachwycał nas również głosem i wyglądem herold króla – Reuben Willcox. Dobrym Henrykiem Ptasznikiem był Hans-Georg Moser. To przedstawienie było świetne i znakomicie zakończyło nasz wagnerowski wyjazd.

Z niecierpliwością czekamy na dalsze propozycje wypraw na opery naszego Mistrza, Maćku.

Aleksandra Toczko