Trubadur 4(29)/2003 Strona główna

Brawa dla Lublina
Carmen inauguruje scenę operową w Lublinie

Lubelska premiera Carmen stała się autentycznym wydarzeniem kulturalnym dla miasta i nie tylko. Powstały niecałe dwa lata temu Teatr Muzyczny mieści się w centrum miasta w części gmachu, którego budowę rozpoczęto kilkanaście lat temu. Zamierzenia były wspaniałe, miała powstać scena operowa z prawdziwego zdarzenia z zapleczem i dużą widownią. Niestety, nie starczyło pieniędzy na ten cel. Obecny Teatr Muzyczny posiada scenę, która pierwotnie miała być sceną kameralną z widownią na 360 miejsc. Dlatego też powołanie sceny operowej i wystawienie tak dużego dzieła, jakim jest Carmen Bizeta, godne jest podziwu. Kierownictwo muzyczne w tym teatrze objął Jacek Boniecki.

Byłam obecna na pierwszej premierze w dniu 22 listopada. Trzeba przyznać, że do tego wydarzenia przygotowano się bardzo starannie i z dużym rozmachem. Już z daleka widać było gmach teatru oświetlony różowym światłem z migającym napisem “Carmen”, co wieczorową porą zrobiło miłe wrażenie, a w holu o nowoczesnym wystroju publiczność witana była przez panie z obsługi ubrane w krótkie czerwone spódniczki, czarne bluzki i z czerwonym kwiatem we włosach – spowodowało to miły premierowy nastrój.

Gdy publiczność już się rozgościła, na scenę wyszedł dyr. Boniecki, powitał publiczność i w krótkich słowach opowiedział o przygotowaniach do premiery, o znaczeniu tego wieczoru, o tym że chce stworzyć teatr ambitny, nowoczesny. Wspierała jego zamiary obecna na widowni Teresa Żylis-Gara, którą publiczność gorąco powitała (parę dni wcześniej maestra odebrała doktorat honoris causa Wrocławskiej Akademii Muzycznej), prasa lubelska ogłosiła ją “matką chrzestną” tego przedstawienia. Opera wystawiona została w polskiej wersji językowej, co bardzo ułatwiło słuchaczom odbiór.

Już w trakcie uwertury oświetlona czerwonym światłem postać Carmen samotnie stojąca na środku sceny oraz symboliczna postać staruchy-śmierci zapowiadają tragizm głównej bohaterki. Drugi symbol to scena z zabitym bykiem pojawiającym się na początku i końcu przedstawienia. Zapalone w końcowej scenie przez staruchę-śmierć znicze, umieszczone na balustradzie oddzielającej publiczność od sceny, podkreślają dramatyzm opery. Mała scena nie pozwoliła na umieszczenie dekoracji, ale nie odczuwałam ich braku, gdyż reżyser i scenograf Waldemar Zawodziński wspaniale rozwiązał tę sprawę, zastępując dekoracje grą świateł i projekcjami – np. w akcie III górski krajobraz zastąpiono dużym ekranem umieszczonym w głębi sceny. W oglądanym spektaklu śpiewacy podołali nie tylko partiom wokalnym, ale również realistycznie zagrali powierzone im role. Szczególnie wyróżnić trzeba nowy zespół orkiestry, który grał brawurowo, czysto i z dobrym tempem pod batutą Jacka Bonieckiego, wielką furorę zrobił składający się z młodych osób chór przygotowany przez Zofię Bernatowicz – nie tylko śpiewał dobrze, ale był też bardzo utaneczniony i świetnie opanował ruch sceniczny. Ładne były kostiumy zaprojektowane przez Marię Balcerek, a w końcowej scenie nie zabrakło czerwieni, tajemniczych maseczek, koronkowych woalek. Światło, odcienie kostiumów, kolorowy tłum, dzieci w białych ubrankach i wspaniałe sekwencje baletowe przygotowane przez Sergieja Najenkę wzbudziły aplauz publiczności.

Jak sam Merimee wyobrażał sobie Carmen? Pozwolę sobie przytoczyć jego słowa: aby kobieta była ładna, powiadają Hiszpanie, trzeba, aby miała trzy rzeczy czarne: oczy, powieki, brwi, włosy jedwabiste-czarne, długie i lśniące, była to piękność oryginalna, dzika twarz, z ręką na biodrach, bezczelna jak szczera Cyganka. Czy taka była Carmen, w którą wcieliła się solistka Opery Dolnośląskiej we Wrocławiu Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak? Sądzę, że tak. Mocny głos o ciekawej barwie, duża ekspresja, dobra gra to walory artystki. Do roli Carmen, którą w Lublinie wykonała po raz szósty, nauczyła się grać na kastanietach. Przypominam, że w sezonie 2001-2002 znalazła się pośród pięciu śpiewaczek nominowanych do prestiżowej nagrody im. A. Hiolskiego. Poprawnym Don Jose, zadawalającym aktorsko i wokalnie, był Tomasz Janczak – prywatnie mąż scenicznej Carmen. Podobała się publiczności występująca w partii Micaeli Joanna Horodko z Łodzi – smukła, o ładnym głosie. Leszek Skrla, na co dzień solista Opery Bałtyckiej, jako Escamillo zademonstrował znakomitą aparycję sceniczną i dobre warunki głosowe. Na wyróżnienie zasługuje także odtwórczyni partii Frasquity, młodziutka solistka Teatru Muzycznego w Gliwicach Anita Maszczyk, w której śpiewie wyraźnie słychać piękne efekty pracy prof. Jadwigi Romańskiej z Krakowa. Ślicznym głosem, urodą, ruchliwością sceniczną zwróciła na siebie uwagę publiczności, w przyszłości widzę ją w partii Micaeli.

Wielkie brawa, owacje na stojąco, podziękowania złożone przez Teresę Żylis-Garę zakończyły to wyjątkowe przedstawienie. Z wypowiedzi dyr. Bonieckiego wynika, że podobnych atrakcji w najbliższym czasie na lubelskiej scenie nie zabraknie, jeszcze w tym sezonie planuje się wystawienie Strasznego dworu Moniuszki, a w przyszłym – Nabucca Verdiego.

Małgorzata Rakowska