Trubadur 1(30)/2004 Strona główna

Cuda Traviaty
Opowiastka nie całkiem fantastyczna

Śpiewak Arkadiusz Paliwoński jest naszym bardzo dobrym znajomym, niezwykle zaprzyjaźnionym.

– Mój Boże – wzdycha moja żona – taki głos to majątek. Śliczne brzmienie, cudowne, gładkie przejścia z górnych rejestrów do dolnych, a jakie piano... Rzadko kto potrafi tak pięknie śpiewać.

– Dorobił się na śpiewie majątku raczej średniego – sprostowałem. – Występował parę lat jako tenor w ościennych krajach i wyśpiewał sobie willę oraz samochód.

– Ta willa się nazywa “Patria”, a samochód mercedes – wtrąciła babcia, trochę nierzeczowo.

– Ależ babciu, “Patrię” i mercedesa wyśpiewał sobie Kiepura przed wojną, nie nasz drogi Paliwoński – poprawiła żona.

– My tu gadu-gadu – zerknąłem na zegarek – a przecież Paliwoński zaprosił nas do opery na próbę generalną Traviaty Verdiego na siódmą. Nie wiem, czy zdążymy. Będzie śpiewał oczywiście Alfreda w towarzystwie nowego talentu koloraturowego, Joli Wasieckiej. Znasz ją przecież.

Żona się ucieszyła:

– Wiesz, zawsze wzruszają mnie sceny miłosne w Traviacie i urzekające melodie, a poza tym uwielbiam te pałacowe wnętrza Paryża, wspaniałe stroje, a w następnych odsłonach sielskie tło parków i drzew na wsi. Scenografowie zwykle umieją to sugestywnie pokazać – zwierzyła się żona na wsiadanym do samochodu.

Zdyszani wpadliśmy krętymi zakamarkami za kulisy w samą porę. Było trochę ciemno i zaskoczyła nas nieprzyjemnie od razu mała awantura. Dwóch facetów spierało się, a raczej kłóciło.

– Jest pan fatalnie ubrany, niedopasowany do genialnej koncepcji reżyserskiej pana Kurta Brummenbunga – irytował się pierwszy.

– Jak to źle?! – denerwował się ten drugi, jak zauważyliśmy, całkowicie rozebrany od górnej połowy ciała, w spodniach młodzieżowych z bufiastymi nogawkami opadającymi poza buty. Z trudem poznaliśmy w nim naszego Arkadiusza Paliwońskiego.

– Jak to źle? – powtórzył. – Mówił pan dyrektor, że mam się ubrać jak na dyskotekę albo na pływalnię...

– Nie na pływalnię, tylko jak do agencji towarzyskiej – denerwował się ten pierwszy. – Sto razy reżyser powtarzał, że nowoczesna Traviata rozgrywa się w agencji towarzyskiej, a nie w pałacu, bo przecież Violetta Valery to po prostu zwykła siła w agencji, dawniej to nazywali kokota czy jak kto chce, a Alfred jest typowym klientem.

– Więc jak się mam, do licha, ubrać? – krzyczał Paliwoński rozpaczliwie.

– Zdjąć spodnie i zostać w slipach.

Trochę oszołomieni sceną nie wiedzieliśmy, co myśleć o wszystkim. Z bezradnego odrętwienia wyrwało nas pojawienie się jakiejś kobiety, która, zwabiona awanturą, przyszła za kulisy. Jaskrawe kolory twarzy, z siniakiem pod okiem, z krwawymi przemalowanymi ustami – wszystko to utrudniało rozpoznanie. Ze skąpej i przyciasnej bluzki wylewał się biust, a kusa czerwona spódniczka zakrywała z trudem górną część ud. Ćmiła śmierdzącego papierosa pod nosem dyrektora.

– Popatrz – powiedziała żona – to chyba nowoczesna Carmen. Widocznie prowadzą podwójną próbę – Bizeta i Verdiego jednocześnie. Ale jak to możliwe?

– Moja droga, nie poznajesz Wasieckiej? Będzie śpiewać Violettę, nie żadną Carmen.

Awantura o kostium sceniczny zwabiła dalsze osoby z proscenium i garderoby. Zaświecono mocniejsze światło i można było więcej dostrzec. Jakaś postać kobieca o obfitych kształtach, równie wydekoltowana jak Traviata, w ognistej peruce, w samych majtkach, z papierosem w przemalowanych ustach, rozczochrana i rozmamłana, wzięła się pod boki i huknęła:

– Długo tak będziecie się handryczyć? Zaczynamy, czy nie? Czas leci!

– Pani Cypusiu, jeszcze moment – uspokajał dyrektor. – O, pani się świetnie prezentuje jako kierowniczka agencji, czyli Flora, przyjaciółka Traviaty. Niczego nie zmienimy.

– Jawohl – odezwał się tajemniczy głos spoza fałdów kotary. – Zeitge nössisch, znaczy się, spółczesno, ma być alles natürlich, jak heute na ulicy. Als regisseur habe ich żadna uwaga. Stimmt!

– A ja? – zapytał ktoś dźwięcznym barytonem, po którym poznaliśmy pana Bryńskiego.

– Jako ojciec Alfreda Germonta jest pan w porządku – stwierdził dyrektor. – Żółta oprychówka na rozczochranej głowie, czerwony podkoszulek i niebieskie dżinsy z dziurami na kolanach. Ojciec Alfreda jak ulał, znaczy się stary Germont. Tylko brodę niech pan sobie przylepi.

Rozległ się trzykrotny dzwonek i trzeba było zająć miejsce na widowni. Podtrzymywałem bladą żonę. Sam chętnie napiłbym się odrobinę wody, ale było za późno. W pierwszych rzędach siedziała śmietanka muzyczna – recenzenci, wirtuozi i zarząd miasta. Cichutko przysiedliśmy z boku w piątym rzędzie.

Po odegraniu pięknej, jak zwykle, uwertury o niezwykłym ładunku lirycznym i utajonym nerwie tanecznym, podniosła się kurtyna. Z półmroku wyłoniła się Cypusia Karnicka jako typowa kierowniczka agencji zwana trywialnie, a niesprawiedliwie bajzelmamą: w rozkroku, lustrująca, czy wszystko gra. W ręku dzierżyła pejcz, widocznie do usług dla klientów o nietypowych skłonnościach. Stopniowo scena rozjaśniała się i pojawiły się w pełni uroki inscenizacji. Na froncie sceny ustawiono kabiny-separatki okryte białym tiulem jak w przychodni przyszpitalnej. Po scenie kręcili się półnadzy panowie w slipach, potencjalni klienci, którzy stworzyli wkrótce znany chór gości na salonach Traviaty. Na środku sceny kiwał się kulawy stół, na którym zamiast kart dla panów ustawiono cztery kubki, w które grają na ulicy. Prócz kubków ustawiono flaszkę z przezroczystym płynem i szklanki do konsumpcji płynu.

Po obu bokach sceny tkwili umundurowani na granatowo, z pistoletami w ręku, ochroniarze w służbowych kominiarkach, do pilnowania porządku w agencji towarzyskiej. Wkrótce ujął za serce Alfred Germont, w samych slipach, który odśpiewał wzruszającą arię o swoim zakochaniu się.

– Chwileczkę – szepnęła żona – a gdzie komnaty pałacu Violetty? Nie widzę.

– Jak to nie widzisz! Cały tył sceny zbity jest z surowych desek, na których wypstrykano sprejem napisy, o, popatrz: Pałac, Agencja, Komnaty, Masaż erotyczny i chyba... ale trudno przeczytać: Burd... nie widzę dokładnie.

Po wstępnych ariach zrobiono grzecznościową pauzę. Z tylnych rzędów rozległy się frenetyczne oklaski młodzieży sprowadzonej w tym celu ze szkoły muzycznej. Pan reżyser, cały w skowronkach, zwrócił się frontem do widowni:

– Dziękujem, dziękujem herzlich! Podoba się! To widzem. Ważne. Neue inscenizacja, nicht Konservatismus!

Pociągnąłem żonę energicznie ku wyjściu. Widok napisów na deskach obudził we mnie skojarzenia. Prąd przeleciał mi po krzyżach.

– Wracajmy, wracajmy! – ponaglałem żonę. – Przecież przy wyjściu z domu zauważyłem, że chuligani posmarowali mi identycznie jak tu sprejem całą fasadę kamienicy. – Bodaj ich ziemia pochłonęła – syknąłem. – Muszę natychmiast wszystko zmazać! Ale czy potrafię?

Roman Hennel