Trubadur 3(36)/2005 Strona główna

Don Direttore

Po przerwie na deski Teatru Wielkiego w Warszawie wrócił Don Giovanni W.A. Mozarta w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Niestety, nie był to powrót triumfalny, mimo że zawdzięczamy mu dwa debiuty. Pierwszy z nich – dyrygencki, był chyba jedyną jasną stroną tego spektaklu – po raz pierwszy za pulpitem w Operze Narodowej stanął Łukasz Borowicz. Wiele sobie po tym występie obiecywałyśmy, i jak się okazało, nie na darmo. Spektakl został poprowadzony bardzo spójnie, z niemal matematyczną precyzją, „direttore” dawał też dokładne wskazówki solistom. Może jeszcze nie była to w pełni kreacja zachwycająca i osobista, ale na pewno bardzo obiecująca. Z radością oczekujemy na kolejne występy młodego maestra w TW-ON. A poza wszystkim – jaką przyjemność sprawiło obserwowanie tak ładnego dyrygowania – w wielu momentach było to bardziej interesujące od tego, co działo się na scenie.

A działo się nienajlepiej. W tej inscenizacji śpiewacy niewiele mogą zrobić, by uzasadnić liczne bezsensowne działania narzucone przez reżysera, a tym razem niestety także strona wokalna pozostawiała bardzo wiele do życzenia. Drugi z debiutantów tego wieczoru – Mikołaj Zalasiński w roli Don Giovanniego absolutnie nie miał nic do zaproponowania. Wykonał swą partię tak, jakby była to jakaś opera werystyczna, a nie arcydzieło Mozarta – dużo tu było krzyku i nadekspresji tak w głosie, jak i w grze. Zabrakło natomiast stylowości, umiejętności prowadzenia Mozartowskiej frazy, precyzji, grania recytatywem, o subtelności nie wspominając.

W tym przedstawieniu nie było także Leporella, gdyż Jacek Janiszewski w tej roli jedynie chyba dobrze spełniał jedynie wytyczne reżysera, strojąc miny i wykonując dziwaczne podskoki, przy czym nie można mu odmówić swobody scenicznej. Jednak strona wokalna wypadła jeszcze gorzej niż na premierze i kolejnych spektaklach (już wtedy nie było dobrze). Głos młodego basa brzmiał głucho, płasko i po prostu brzydko, właściwie ani razu nie było w jego wykonaniu śpiewu, a jedynie gadanie, pokrzykiwanie lub szeptanie. Zmasakrowana w ten sposób aria katalogowa nie bardzo przypominała oryginał, o tak ważnych w partii Leporella recytatywach w ogóle nie ma co mówić. Mimo lekkiej niedyspozycji głosowej z przyjemnością słuchało się natomiast Adama Zdunikowskiego, który z wielką kulturą wykonał obie arie Don Ottavia, prezentując szlachetność frazy i piękną współpracę z dyrygentem. Żałować też nam przyszło, że tak mało jest Komandora w Don Giovannim, gdyż dopiero, gdy w finałowej scenie zabrzmiał naprawdę (wcześniej zakrzyczany przez Don Giovanniego i zdeformowany przez nagłośnienie) głos Romualda Tesarowicza, można było poczuć nastrój grozy i nieziemskości. Gorzej niż dotychczas wypadły panie, natomiast naszą uwagę przykuły kolejne zmiany reżyserskie (m.in. „szurana” scena balu, nowy pawi ogon i „latający” kaftan Dona) – prawdopodobnie wprowadzone już wcześniej, ale niech nasza niewiedza będzie nam wybaczona – na tego Don Giovanniego nie uczęszczamy zbyt regularnie.

Katarzyna Walkowska, Katarzyna K. Gardzina