Trubadur 3(36)/2005 Strona główna

Muzykalny półwysep
V Letni Festiwal Muzyki Kameralnej w Helu

Wakacje są co prawda okazją do ucieczki od cywilizacji, ale miło, jeśli nie ucieka się przy tym od kultury. A taką szansę daje wyjazd w pierwszej połowie sierpnia na Półwysep Helski, gdzie, już po raz piąty, odbywał się Letni Festiwal Muzyki Kameralnej w Helu.

W tym roku udało nam się uczestniczyć w aż trzech koncertach (grunt to dobrze zaplanować urlop). Pierwszy z nich był prawdziwym spektaklem operowym – Bastien i Bastienne Mozarta. Tę jakże kameralną operę wystawiono w bardzo kameralnych warunkach – w Muzeum Rybołówstwa. Nie odczuwało się jednak szczupłości przestrzeni, gdyż bardzo zgrabnie została wykorzystana konstrukcja budynku – kręcone schody prowadzące w dół i w górę, służące za kulisy dla wykonawców. W spektaklu tym wystąpili studenci i absolwenci gdańskiej Akademii Muzycznej: Dorota Bronikowska, Rafał Grozdew i Łukasz Goliński, studentami byli także muzycy grający w orkiestrze. Cały spektakl został bardzo pomysłowo wyreżyserowany przez dyrektora festiwalu i pedagoga niektórych wykonawców Dariusza Paradowskiego. Co prawda z początku trochę zaskoczył nas natłok postaci i akcji scenicznej pozornie niezwiązanej z dziełem, jednak gdy rozpoczęła się właściwa opera, wciągnęła nas bez reszty. Było to między innymi zasługą bardzo dobrych aktorsko wykonawców głównych partii. Także pod względem wokalnym z przyjemnością słuchało się młodych śpiewaków. Co prawda zarówno Bastien (Grozdew), jak i Bastienne (Bronikowska) nie dysponują dużymi głosami, to jednak są one wartościowe, tenor wykazał się też świetną dykcją. Łukasz Goliński w roli Colasa zaprezentował bardzo ładny, głęboki basowy głos, jeszcze nie do końca ukształtowany, choć już bardzo obiecujący. Śpiewak ten ma niewątpliwy zmysł komiczny, oby tylko nie uległ skłonności do szarży i śpiewania zbyt charakterystycznego. Prócz trójki solistów w inscenizacji pojawili się: kochanek Bastienne i Markiza – kochanka Bastiena oraz wszędobylska i komiczna para służących. Sporo do życzenia pozostawiało wykonanie utworu przez orkiestrę, która niestety pobrzmiewała nieczysto, bez wdzięku, a chwilami prawie jak wiejska kapela (chyba, że był to efekt zamierzony???) Publiczność bardzo dobrze bawiła się w trakcie spektaklu, a śledzenie całej akcji ułatwiało wykonanie dzieła w języku polskim. Przekład miał wybitne walory komiczne: Colas zawraca się do Bastienne proszącej o radę: Czy mi będziesz dziękowała?, a ona na to: Panie mój, i noc i dzień, i noc i dzień...

Kolejny wieczór to koncert Olgi Rusiny, która wykonała walce i mazurki Chopina, poematy i etiudy Skriabina oraz etiudy i preludia Rachmaninowa. Oczarowały nas przede wszystkim utwory rosyjskich kompozytorów wykonane z niezwykłą pasją i bogactwem detali. Pianistka połączyła w swym wykonaniu wirtuozerię wykonania z głęboko przemyślaną interpretacją, oddając trafnie klimat utworów. Może jedynie zagrany na wstępie Chopin (popularne walce i mazurki) wydały się trochę zbyt udziwnione, niekiedy traciły swój salonowy wdzięk i urok tańców. Zrekompensowały to zwłaszcza fantastyczne etiudy Rachmaninowa oraz dwa bisy wymuszone przez zachwyconą publiczność: Taniec Cukrowej Wróżki z Dziadka do orzechów Czajkowskiego oraz jeszcze jedna etiuda Rachmaninowa Czerwony kapturek i wilk. Niezapomniany wieczór! Aż szkoda, że na dwóch bisach musiało się skończyć... Zrozumiałyśmy, dlaczego, wskakując po kilku minutach do pociągu powrotnego do Jastarni – miejsca naszego pobytu. Tym samym środkiem lokomocji pani Rusina wracała do domu…

Nasz trzeci wieczór w Helu to koncert wokalny czeskiej sopranistki Olgi Prochazkovej z towarzyszeniem grającego na organach Frantiska Smida. Był to najsłabszy z wysłuchanych przez nas występów. Jego myślą przewodnią było zaprezentowanie Ave Maria z różnych epok oraz utworów z tym tematem związanych. Usłyszeliśmy więc między innymi Ave Maria Mozarta, Cacciniego, Gounoda, Leoncavalla, pieśń Szuberta, Lascia ch'io pianga z Rinalda i inne arie operowe. Niestety, wykonanie, zwłaszcza utworów z wcześniejszych epok, było pozbawione wyczucia stylu, interpretacja zaś głębszego wyrazu. Sopranistka najlepiej wypadła w arii z Rusałki, najbardziej też pasowała ona do jej głosu – o dużym wolumenie i przyjemnej barwie, z niezłą koloraturą, ale o nie największej skali i niedużej swobodzie poruszania się między rejestrami. Dół brzmiał głucho, a góra niejednokrotnie była „dorabiana”. Mimo to dobrze wypadły takie operowe przeboje, jak Casta diva z Normy Belliniego i Vissi d’arte z Toski, a nawet modlitwa Desdemony z Otella Verdiego, choć wszystkie te tak dobrze znane nam arie trochę dziwacznie brzmiały z organami, w dodatku nieustannie poganiającymi śpiewaczkę.

Podsumowanie naszej wizyty na Helu ponownie wypadło bardzo pozytywnie, festiwal rozwija się, ma coraz ciekawszą ofertę repertuarową, a każdy koncert gromadzi zarówno wierną helską publiczność, jak i zaciekawionych turystów (mimo np. późnej pory koncertu w kościele czy mniej niż skromnej promocji imprezy). Ciekawe, jak potoczą się losy tego przedsięwzięcia, gdy jeden z jej honorowych patronów (pani prezydentowa Jolanta Kwaśniewska zaszczyciła swoją obecnością spektakl Bastienki) odrobinę starci na znaczeniu... Wyjeżdżałyśmy z półwyspu z żalem, że zaplanowany urlop kończy się, podczas gdy już za trzy dni mogłybyśmy wysłuchać recitalu operetkowego (!) Marzanny Rudnickiej, a za tydzień – na finał festiwalu – całego inscenizowanego Xerxesa Händla. Jednej z nas ta sztuka – wrócić nad morze na arcydzieło Jerzego Fryderyka - na szczęście się udała...

Katarzyna K. Gardzina, Katarzyna Walkowska