Trubadur 1,2(38,39)/2006 Strona główna

Co słychać w Krakowie?

Muszę przyznać, że tegoroczny urlop rozpoczęłam z poczuciem radości i satysfakcji, chociaż również i odrobiną żalu… Powód? Odpowiedź jest prosta. Początek mojego wakacyjnego odpoczynku zbiegł się w tym roku z zakończeniem sezonu artystycznego 2005/2006 w Operze Krakowskiej. Chociaż Opera na czas wakacji nie zawiesza całkowicie swej działalności (w Barbakanie, podobnie jak w roku ubiegłym, odbywać się miały letnie koncerty: Wielkie Opery oraz Gala Mozartowska), jednak na „prawdziwy” spektakl w Teatrze Słowackiego trzeba będzie czekać aż do października. Stąd właśnie uczucie żalu – nie minął nawet tydzień od ostatniego przed wakacjami spektaklu, a ja już z niecierpliwością i tęsknotą czekam na moment, kiedy znów zasiądę na widowni naszego teatru w oczekiwaniu na rozpoczęcie przedstawienia. Tyle na temat żalu, a teraz nieco więcej o radości i satysfakcji.

Ogromną radością napawa mnie fakt, że pomimo wielu burz, które nad Operą Krakowską zawsze wisiały, największa instytucja kultury Województwa Małopolskiego nie tylko wciąż trwa, ale prezentuje coraz wyższy poziom artystyczny. W tym miejscu należy koniecznie wspomnieć, że w sezonie 2005/2006 doszło do kolejnej już w ciągu ostatnich lat zmiany na stanowisku Dyrektora Artystycznego Opery. Po Ryszardzie Karczykowskim funkcję tę od 1 maja 2006 objął Piotr Sułkowski – dyrygent i kierownik muzyczny sceny impresaryjnej Opery Krakowskiej. Mam nadzieję, że Pan Piotr poprowadzi naszą Operę tak dobrze, jak dyrygowane przez siebie spektakle, które miałam okazję oglądać i których słucham zawsze z największą przyjemnością. Trzymam za to mocno kciuki, a intuicja podpowiada mi, że tak właśnie będzie.

W sezonie artystycznym 2005/2006 zespół Opery zaprezentował trzy premiery: przygotowaną z ogromnym rozmachem i gorąco przyjętą przez krakowską publiczność Zemstę nietoperza w reżyserii i choreografii Janusza Józefowicza, spektakl edukacyjny Mozart b/o oraz balet komiczny Córka źle strzeżona. Sezon zakończyły dwa spektakle wznowienia Fausta Gounoda w reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego.

Zacznę może niezbyt chronologicznie, a wręcz od końca. Faust Gounoda, a szczególnie jego krakowska inscenizacja z roku 1994 (jeszcze z czasów Ewy Michnik) jest dziełem, które darzę ogromnym, jeśli nie największym sentymentem spośród wszystkich produkcji operowych – to od niego bowiem rozpoczęła się moja przygoda z operą. Na przedstawienie zostałam wówczas zaproszona przez koleżankę – z początku sceptycznie nastawiona, z każdym kolejnym aktem zatapiałam się coraz bardziej w magii zarówno warstwy muzycznej, jak i fabularnej oraz inscenizacyjnej spektaklu. Scena finałowa przypieczętowała te wrażenia. I tak już zostało. Bakcyl operowy został połknięty. Po kilku latach Faust został zdjęty z afisza (ku mojej rozpaczy!), a więc tym bardziej jego wznowienie zaplanowane na 9 i 10 lipca 2006 dostarczyło mi niewyobrażalnej wręcz radości. Realizatorzy spektaklu sprzed 12-tu lat dołożyli starań, by wznowienie to nie było jedynie wiernym powtórzeniem tamtej produkcji. Zarówno w sferze reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego, jak i scenografii Pawła Dobrzyckiego dostrzec można istotne zmiany. Część z nich w sposób niezwykle korzystny odświeżyła poprzednią realizację. Tu bez wątpienia wspomnieć należy o scenie przeistoczenia starego Fausta w młodego (wreszcie wykorzystano w tym celu zapadnię, a nie – o zgrozo! – płaszcz Mefista, który poprzednio rozpościerał stojący tyłem do publiczności wysłannik piekieł, zasłaniając nim owo przeistoczenie). Dobrym zabiegiem jest również wzbogacenie scenografii w scenie wesela Wagnera w drugim akcie, jak również dopracowanie układów choreograficznych. Jak zawsze, niesamowite wrażenie wywarł na mnie akt IV oraz V, z fantastyczną scenerią kościoła i zbiegającymi z ołtarzy figurami – tu żadne większe zmiany nie były potrzebne, zastosowano jedynie „kosmetykę”. Są też elementy obecnej inscenizacji, które nie do końca pochwalam. I tak na przykład akt III, poprzednio rozgrywany w realistycznej scenerii małego domku, a wręcz pokoiku ze wszystkimi sprzętami (łóżko, klęcznik itp.), obecnie z tymi samymi sprzętami toczy się w ogrodzie (bardzo ładnym skądinąd, ale będącym delikatnym uproszczeniem). Nie przekonuje mnie również nowa scena Nocy Walpurgii. W inscenizacji z 1994 roku była ona bardziej sugestywna, również dzięki zaangażowaniu Fausta w rozerotyzowany taniec. Obecnie bohater siedzi na jednym z ołtarzy i tylko podziwia tańczące w rytm piekielnej muzyki stwory (dość dziwnie, powiem szczerze, odziane…) Miałam przyjemność podziwiać wznowienie Fausta w dwóch obsadach. W związku z wyjazdem na wakacje nie byłabym w stanie uczestniczyć w poniedziałkowym przedstawieniu (10.07), dlatego też na łamach Trubadura pragnę jeszcze raz gorąco podziękować Panu Przemysławowi Firkowi – wspaniałemu odtwórcy roli Mefista – za umożliwienie mi uczestnictwa w próbie generalnej do tegoż spektaklu. Próba z udziałem publiczności jest przeżyciem fantastycznym i dostarcza naprawdę niezapomnianych wrażeń! Podczas owej próby, jak również w niedzielnym spektaklu, partię młodego Fausta wykonywał z powodzeniem Adam Zdunikowski, który ostatnio bardzo często (i dobrze) gości na krakowskiej scenie. Równie przekonujący był Imeri Kawsadze w roli starego Fausta, a jego rozpacz z powodu kończącego się życia przejmowała wręcz dreszczem. Podobały mi się obie Małgorzaty – Małgorzata Lesiewicz wykreowała dojrzałą postać, natomiast Ewa Biegas wniosła wiele wdzięku, zauroczyła też bardzo ładnym głosem. Mefisto jest moją ulubioną postacią opery, z radością więc słuchałam i oglądałam w tej roli zarówno wspomnianego już Przemysława Firka, jak i Radosława Żukowskiego. Obydwaj Panowie wcielili się, wokalnie i aktorsko, w groźnych wysłanników piekła, przeplatając ową grozę elementami doskonałego humoru. W partii Walentego sprawdził się dobrze zarówno Andrzej Biegun, który kreował tę postać również w poprzedniej realizacji, jak i młody, bardzo obiecujący baryton Grzegorz Pazik. Agnieszka Cząstka sprostała trudnemu zadaniu, jakie przed kobietą stawia odtworzenie roli męskiej i była bardzo przekonującym Sieblem. Całości dodał barw naprawdę dobrze przygotowany przez Ewę Bator chór, a także orkiestra pod dyrekcją Piotra Sułkowskiego oraz balet (tu może parę zastrzeżeń do braku synchronizacji w Nocy Walpurgii). Zarówno z sobotniej próby generalnej, jak i niedzielnego spektaklu wychodziłam z uczuciem prawdziwej satysfakcji artystycznej oraz radości, że nasza Opera ma się aż tak dobrze!

Sezon 2005/2006 to jednak w Operze Krakowskiej nie tylko Faust. Myślę, że można pokusić się o stwierdzenie, że bezsprzecznie największym jego wydarzeniem była premiera Zemsty nietoperza w reżyserii i choreografii Janusza Józefowicza, która odbyła się 18 i 19 grudnia 2005 w Teatrze Słowackiego. Dostarczyła ona widzom niesamowitej wręcz rozrywki, pozwoliła przenieść się chociaż na moment w czasy pięknych strojów (znakomite kostiumy projektu Marii Balcerek) i wnętrz (scenografia przygotowana z rozmachem przez Andrzeja Worona – bal u księcia Gigi Orlovskiego to prawdziwy majstersztyk!), zabaw i wesołych intryg. Janusz Józefowicz przygotował premierę niezwykle starannie, wykorzystując swoje zdolności reżyserskie w połączeniu ze znajomością tajników sztuki choreografii. Dzięki temu spektakl ten jest żywy, dynamiczny, a każda scena (nie tylko II akt, w którym akcja toczy się również na dużej powierzchni widowni, pomiędzy rzędami foteli!) to przemyślany układ choreograficzny. Jak wiadomo jednak, same pomysły reżysera i choreografa to nie wszystko. Sukces przedstawienia jest także oczywistą zasługą występujących w nim artystów, w krakowskiej inscenizacji w większości gościnnych. W roli Rozalindy widziałam trzykrotnie Ewę Biegas, wspomnianą wcześniej odtwórczynię roli Małgorzaty we wznowieniu Fausta – w operze Gounoda bardzo dziewczęca, u Straussa dzięki charakteryzacji dojrzała, precyzyjnie budująca postać swojej bohaterki, ze wszystkimi jej cechami charakterystycznymi. Równie dobrze partnerował artystce Janusz Ratajczak, któremu gratuluję szczególnie doskonałego poczucia rytmu – tak potrzebnego w układach choreograficznych Józefowicza. Zabawnym Alfredem był w Zemście… młody tenor Tadeusz Szlenkier, którego słuchało się z prawdziwą przyjemnością. Adela zabrzmiała bardzo dobrze zarówno w wykonaniu Marty Boberskiej, jak i Anity Maszczyk. Andrzej Biegun w roli Franka oraz Bożena Zawiślak-Dolny to jedni z niewielu krakowskich solistów, którzy wzięli udział w tej realizacji. Oboje stanęli na wysokości zadania i nadali swoim postaciom odpowiednie cechy komiczne, podobnie jak gościnnie występujący na krakowskiej scenie Artur Ruciński i Przemysław Rezner, kreujący postać doktora Falke. Podczas grudniowej premiery za pulpitem dyrygenckim stanął Uwe Theimer, natomiast kolejne spektakle poprowadził już Tomasz Tokarczyk. O powodzeniu spektaklu świadczyć może fakt, że trzykrotnie bezskutecznie próbowałam zarezerwować bilety dla rodziny i znajomych na popremierowe spektakle i dopiero w czerwcu udało nam się wspólnie obejrzeć przedstawienie, dzięki rezerwacji dokonanej w styczniu lub lutym.

Czytający ten tekst myśli pewnie, że zdecydowanie za dużo w nim pochwał. Może… Ja jednak naprawdę szczerze się cieszę z kondycji, w jakiej znalazła się ostatnio Opera Krakowska i jak tylko potrafię, pragnę to wyrazić. A jest co chwalić. W tym miejscu chciałabym dodać jeszcze parę słów o dwóch spektaklach Łucji z Lammermoor, które miałam przyjemność obejrzeć w Krakowie w marcu i w maju bieżącego roku. Chociaż minęło już parę lat od premiery, przedstawienie to cieszy się wielką popularnością wśród melomanów. Spektakl zaprezentowany 5 marca br. był o tyle szczególny, że zgromadził obsadę, na którą krakowscy miłośnicy opery czekali z niecierpliwością. Joanna Woś jako Łucja (nie ma chyba lepszej odtwórczyni tej roli!), Adam Zdunikowski jako Edgar oraz Marcin Bronikowski jako Lord Ashton dostarczyli krakowskiej publiczności niemałych emocji i wrażeń. Bardzo dobrze spisał się również Volodymir Pankiv – młody bas kreujący postać Raimonda. Drugi ze wspomnianych przeze mnie spektakli odbył się 14 maja i był o tyle szczególny, że po raz pierwszy zobaczyłam i wysłuchałam w partii Edgara śpiewającego już od jakiegoś czasu w Krakowie tenora – Vasyla Grokholskiego. Do tej pory znany mi z ról Księcia Mantui, Alfreda w Traviacie oraz Rudolfa w Cyganerii, u Donizettiego również spisał się na medal.

Tyle o samej Operze i spektaklach przez nią prezentowanych. Jest jednak jeszcze jeden, bardzo istotny fakt, który cieszy mnie bardzo jako krakowską miłośniczkę opery. Od ponad roku należę bowiem do Stowarzyszenia Miłośników Opery Krakowskiej – organizacji, która powstała pod koniec 2004 roku, a jej głównym zadaniem jest wspieranie i popularyzacja działalności Opery Krakowskiej. Bardzo dobrą inicjatywą jest organizowanie przez Stowarzyszenie wraz z Operą Krakowską spotkań z artystami. W ciągu minionego sezonu piękna sala lustrzana Teatru Słowackiego średnio raz w miesiącu, w niedzielę o godzinie 15-tej, przeżywała prawdziwe oblężenie. Krakowscy melomani mieli okazję uczestniczyć w bardzo interesujących spotkaniach, podczas których artyści naszej sceny operowej (i nie tylko) prezentowali swoje zdolności wokalne, jak również opowiadali ciekawie o swojej pracy, karierze i życiu zawodowym. Jako miłośniczka niskich głosów z prawdziwą przyjemnością uczestniczyłam w listopadowym spotkaniu z Andrzejem Biegunem – naszym krakowskim pierwszym barytonem, który z powodzeniem prowadzi także działalność pedagogiczną w krakowskiej Akademii Muzycznej. Dużym przeżyciem było również popołudnie 26 lutego z Marcinem Bronikowskim, którego nikomu chyba nie trzeba przedstawiać. Podczas spotkania dowiedzieliśmy się, że Pan Marcin jest nie tylko świetnym barytonem, ale również koneserem win i pasjonatem kuchni (sam także uwielbia gotować!). Ostatnie w tym sezonie spotkanie odbyło się w czerwcowe niedzielne popołudnie (11.06), a jego bohaterem był nasz krakowski bas-baryton Przemysław Firek wraz z towarzyszącą mu sopranistką, mieszkającą na stałe w Stanach Zjednoczonych, Brygidą Bziukiewicz. Repertuar, który wspólnie zaprezentowali, idealnie wkomponował się w atmosferę letniego popołudnia. Oprócz fragmentów operowych (duet Zerliny i Don Giovanniego, rondo Mefista z Fausta czy walc Musetty), wystąpili oni także z lekkim repertuarem operetkowym i pieśniami. Kiepurowskie Brunetki, blondynki… były chyba dla Pana Przemka nie lada wyczynem, dowiodły jednak fantastycznego poczucia humoru, jakim obdarzony jest artysta. Mam nadzieję, że w następnym sezonie cykl spotkań z artystami będzie kontynuowany, a Stowarzyszeniu życzę, aby jego działalność mająca na celu popularyzację sztuki operowej oraz wspieranie Opery Krakowskiej zwieńczona była samymi sukcesami.

Jak już wspomniałam, urlop rozpoczynałam z uczuciem radości i satysfakcji z dokonań Opery Krakowskiej, ale także z żalem, że do października, a więc pierwszego po przerwie spektaklu, jeszcze tak daleko. A może wakacyjne wojaże pozwolą na spotkanie z muzyką operową również w lipcu i sierpniu? Tu, gdzie odpoczywam, w Beskidzie Sądeckim, możliwości takich nie brakuje. W sekrecie zdradzę, że mam już plan na przyszły tydzień – 21 lipca wybieram się do Starego Domu Zdrojowego w Krynicy na koncert Tadeusza Szlenkiera i Ewy Warty-Śmietany. A to już naprawdę coś!

Katarzyna Wolińska