Trubadur 3(40)/2006 Strona główna

Tankred i Ewa Podleś w Warszawie

Po mojej kolejnej wizycie w warszawskim Teatrze Wielkim mogę potwierdzić opinię o pięknie jego widowni, a także dość dobrej akustyce. Powodem mojego powrotu do Warszawy był występ Ewy Podleś w jednej z jej popisowych ról – Tankredzie, którego miała śpiewać dwa razy. Jestem przekonany, że nie ma w naszych czasach lepszej odtwórczyni tej partii.

Powiedziano mi, że Tankred początkowo miał być inscenizowanym wykonaniem estradowym, jednak podczas przygotowań powstało kompletne przedstawienie. Reżyser Tomasz Konina zrobił doskonałą robotę, wykorzystując dekoracje i elementy z innych przedstawień, dzięki czemu wyszła zupełnie nowa, oryginalna produkcja. Abstrakcyjnie zarysowane sceny zostały wzbogacone światłem i kostiumami, sytuując akcję Tankreda poza czasem, w jakimś futurystycznym wieku średnim. Premiera przedstawienia odbyła się w 2000 roku z udziałem Ewy Podleś i Alberta Zeddy, w ubiegłym sezonie zaprezentowano Tankreda zaledwie dwukrotnie, na szczęście mogłem być na obu spektaklach.

26 maja orkiestra pod dyrekcją Wojciecha Michniewskiego zaprezentowała zdecydowanie zbyt wolne tempa, powodując, że Rossini brzmiał ospale i momentami nudnie. Jednak dwa dni później dyrygent ocknął się z letargu, a orkiestra była pełna energii. Ogólnie obsada była porządna i dość wyrównana, z dwoma odstępstwami: Ewy Podleś w sensie pozytywnym i Haralda Quaadena w negatywnym.

Harald Quaaden, kreujący Argiria, prawdopodobnie próbował udowodnić, jak duży głos posiada, jednak miejscami jego śpiew zamieniał się w krzyk i wrzask. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie został on utemperowany przez dyrygenta i śpiewał dokładnie w ten sam sposób podczas drugiego spektaklu, 28 maja. Ogłoszono wtedy wprawdzie, że artysta jest niedysponowany, ale pomimo to bardzo szarżował. Dziwiło mnie, dlaczego jego jedynym pragnieniem było śpiewać głośno, jak najgłośniej... W duetach i ariach byłby osiągnął zdecydowanie lepsze efekty, gdyby nie forsował głosu, lecz choć trochę skupił się na muzykowaniu. Piotr Nowacki (Orbazzano) posługiwał się ładnym dźwiękiem, ale jego interpretacja nie wywarła na mnie w ogóle żadnego wrażenia. Oczekiwałbym ukazania w głosie subtelności, większego zróżnicowania i liczniejszych barw. Katarzyna Suska (Izaura) i Elżbieta Pańko (Roggiero) dobrze wywiązały się ze swoich ról, uwagę zwracała szczególnie Katarzyna Suska i jej piękna prezencja sceniczna. Bardzo udanie zaśpiewała arię w II akcie, chociaż mogłaby mieć więcej siły i wyrazu w niskim rejestrze. Agnieszka Wolska (Amenaida) byłaby znacznie lepsza, gdyby wiedziała dokładnie, o czym śpiewa. Wyglądała świetnie i doskonale poruszała się na scenie, ale w jej grze nie było żadnych różnic w prezentowaniu uczuć i stanów ducha – tak samo wyglądała i grała, gdy była zagniewana i gdy była nieszczęśliwa, nie zwracała uwagi na grę partnerów i śpiewane przez nich kwestie. Było to widoczne zwłaszcza w recytatywach, gdzie ekspresja i waga przywiązywana do słów jest bardziej potrzebna.

I wreszcie Ewa Podleś. Od momentu, gdy pojawia się na scenie, zanim jeszcze zacznie śpiewać, można dostrzec jej wielką osobowość. Barwa i uroda głosu są unikatowe, ale nie tylko o to chodzi. Zachwyca przede wszystkim cudowna umiejętność prezentowania różnych emocji i nastrojów. Słuchając jej śpiewu, można odczuć wrażenie, jakby jej głos uderzał niczym pięść lub delikatnie pieścił. Moment, w którym ona śpiewa, pochłania całkowicie, uniemożliwia zwracanie uwagi na coś innego. To magnetyzm, oczarowanie, czysta magia. Ewa Podleś ofiarowuje nam to, co inni śpiewacy mogą nam dać tylko czasami w niewielkiej części: moc, wirtuozowską technikę, wspaniałe góry, obezwładniający rejestr piersiowy, wspaniałą interpretację, świetną dykcję, i co najważniejsze, całkowite zaangażowanie w sztukę. Czyni to z jej występów przeżycie jedyne w swoim rodzaju.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Ewę Podleś w 1999 roku (było to Requiem Verdiego), poczułem miłość od pierwszego wejrzenia (lub może lepiej powiedzieć „usłyszenia”). Jej Verdi był tak emocjonalny i jedyny w swoim rodzaju, że od tamtej pory „ścigam” Ewę Podleś po całym świecie, aby powtórzyć to uczucie. Nigdy się nie rozczarowałem! Podwójna wizyta na warszawskim Tankredzie nie była pod tym względem żadnym wyjątkiem.

Jorge António (tł. T. Pasternak)