Trubadur 4(41)/2006 Strona główna

Amant robi pas
Rudolf Valentino w Teatrze Wielkim w Łodzi

Balet o Rudolfie Valentino miał swoją prapremierę w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Powstał dzięki pomysłowi choreografki Zofii Rudnickiej, która ma już na swoim koncie nieco podobny w zamyśle spektakl o Frederico Fellinim La dolce vita, wystawiony swego czasu w Teatrze Wielkim w Warszawie. Rudnicka namówiła do współpracy kompozytora Krzesimira Dębskiego (który dla spektaklu o Fellinim opracował i połączył w całość muzykę filmową Nino Roty) i tak powstało coś na kształt fresku z życia amanta wczesnych lat Hollywoodu, swoistego fenomenu w historii kina. Teraz spektakl ten po pewnych zmianach został przedstawiony w Teatrze Wielkim łódzkiej publiczności. Kto widział Valentino w Chorzowie, ten przyzna, że po przeniesieniu na dużą scenę i na przyzwoity zespół baletowy spektakl wiele zyskał. Rozmachu nabrała scenografia projektu Jerzego Rudzkiego szkicowo wskazująca na miejsce akcji, i sceny zbiorowe. Sam balet w założeniu jest „przechadzką” przez sceny z życia Rudolfa Valentino. Podobnie jak to było w filmie Kena Russella Valentino, rzecz rozpoczyna się od momentu pogrzebu idola, po czym oglądamy drogę Rudolfa do aktorskiej kariery, kilka jego najsłynniejszych wcieleń i moment upadku. Być może Zofia Rudnicka popełniła błąd, starając się nadać swojemu spektaklowi pozory głębi psychologicznej, może trzeba było pójść na całość i zrobić z Valentino prawdziwą rewię. W obecnym kształcie trochę w nim i tego, i owego. Trochę analizy psychologicznej bohaterów (Rudolf i jego związki z kobietami), ale bardzo nieczytelnej, trochę scenek rodzajowych z planu filmowego i dużo stylistyki zaczerpniętej z ówczesnego kina i rewii. To ostatnie jest dla współczesnego widza dość trudne do zaakceptowania, wydaje się kiczowate, w złym guście. Mało kto pamięta, że tak właśnie wyglądało Hollywood tamtej epoki, takie (mniej więcej) kostiumy i dekoracje grały w tamtych filmach. Może trzeba było wziąć to wszystko w większy nawias? A może pójść na całość i olśnić widownię feerią barw i kostiumów (w krytykach popremierowych zarzucano przedstawieniu, że zrobiono dlań aż trzysta kostiumów, w moim odczuciu przydało by się je jeszcze bardziej wzbogacić, ale wiadomo... koszty). Sam taniec w Valentino jest dość prosty, jedynie dwa duety głównego bohatera z partnerkami mają bardziej baletowy charakter, reszta to stylizowane mniej lub bardziej tańce z epoki albo tańce „z ekranu” i sceny pantomimiczne. Łódzki zespół nie poradził sobie z nimi olśniewająco – okazuje się, że czasem trudniej znaleźć się w prostej choreografii wymagającej więcej ekspresji aktorskiej i charyzmy niż w skomplikowanych klasycznych pas. Spektakl Rudolf Valentino to czystej wody rozrywka bez pretensji do wielkiej sztuki, kto ma ochotę na podróż w tę specyficzną przeszłość, kiedy na ekranie królował eks-fordanser w arabskim burnusie, może się nań wybrać.

Katarzyna K. Gardzina