Trubadur 4(41)/2006 Strona główna

Weekend w Berlinie

Kiedy w październiku 2005 po raz pierwszy zdecydowaliśmy się wziąć udział w berlińskim międzynarodowym spotkaniu młodych miłośników opery, nawet nie przypuszczaliśmy, że impreza tak bardzo nam się spodoba. Co więcej, nie sądziliśmy, że w 2006 roku pojawimy się w Berlinie ponownie. Teraz wiemy już, że chcielibyśmy na stałe wpisać to wydarzenie w nasz kalendarz operowy. International Opera Weekend in Berlin w październiku 2006 zorganizowany został już po raz czwarty. Chociaż nie możemy nic powiedzieć na temat dwóch pierwszych edycji, dwie kolejne, w których braliśmy udział, były dowodem na to, że impreza ta cieszy się bardzo dużym powodzeniem wśród miłośników opery z całej niemal Europy, a organizatorzy mogą mówić o dużym sukcesie przedsięwzięcia. Kilkadziesiąt osób, które przybyły zarówno z różnych stron Niemiec, jak i najbardziej odległych zakątków naszego kontynentu, by dzielić się operowymi doświadczeniami, wrażeniami, a wreszcie wspólnie obejrzeć trzy spektakle w berlińskiej Staatsoper, to wystarczający dowód na zainteresowanie, jakim cieszy się spotkanie. Pomysłodawcą operowego weekendu w Berlinie jest stowarzyszenie Apollo, zrzeszające młodych przyjaciół stołecznej Staatsoper unter den Linden – niezwykle prężnie działająca organizacja, której jednym z nadrzędnych celów jest popularyzacja sztuki operowej wśród młodych ludzi. Trzeba przyznać, że cel ten realizowany jest konsekwentnie i z wielkim powodzeniem.

My również staramy się popularyzować operę wśród naszych znajomych, dlatego też w tym roku zachęciliśmy do wyjazdu jeszcze dwie osoby z naszego otoczenia i taką właśnie czteroosobową grupką wyruszyliśmy o poranku 5-go października do stolicy Niemiec. Kraków, oprócz połączeń realizowanych przez tanie linie lotnicze, ma również całkiem wygodne połączenia kolejowe z najbliższymi nam stolicami europejskimi, będącymi ważnymi punktami na mapie operowej naszego kontynentu. Dzięki temu w naszym zasięgu jest zarówno Praga, Wiedeń, jak i omawiany Berlin. Dziewięć godzin jazdy to może niemało, ale komfort, jaki zapewniają przytulne wagony Deutsche Bahn, rekompensuje czas trwania podróży. Organizatorzy berlińskiego weekendu operowego, podobnie jak w roku ubiegłym, zarezerwowali dla nas noclegi w bardzo wygodnym, zarówno pod względem wyposażenia, jak i lokalizacji (śródmieście Berlina), hostelu. Ponieważ właściwy weekend operowy miał rozpocząć się w piątek 6 października po południu, dzień przyjazdu pozostawał w całości do naszej dyspozycji. Zagospodarowaliśmy wieczór bardzo aktywnie, spacerując do późnych godzin nocnych po dzielnicy Mitte, której główną atrakcją jest Hackesche Höfe – będący unikatem na skalę europejską kompleks ośmiu uroczych, pięknie odremontowanych dziedzińców wewnętrznych, skupiających w swoich zaułkach kawiarnie, kina, teatry oraz liczne butiki. To jedno z wielu miejsc w stolicy, w którym tętni życie nocne. W piątkowe przedpołudnie pochłonęło nas również zwiedzanie, tym razem położonego w Berlinie Zachodnim zamku Charlottenburg, który, szczerze mówiąc, trochę nas rozczarował. O ile sama architektura pałacu oraz jego wnętrza spełniły nasze oczekiwania, o tyle ogrody w stylu francuskim nie wydały nam się aż tak „zachwycające”, jak opisują je przewodniki.

Nasz właściwy operowy weekend rozpoczął się w piątkowe popołudnie od wspólnego obiadu ze wszystkimi uczestnikami spotkania. Podobnie jak w roku ubiegłym organizatorzy zadbali o rezerwację stolików na trzy kolejne dni imprezy w sympatycznych berlińskich restauracjach. W pierwszym dniu zaprowadzono nas do lokalu o wiele mówiącej nazwie Via Nova, co od razu sugerowało, że w menu królować będą specjały kuchni włoskiej, bardzo zresztą smaczne. W niedzielę po spektaklu spędziliśmy uroczy wieczór przy obiedzie w klimacie chińskim (restauracja China Garden) – tutaj z kolei zaserwowano nam pełen wachlarz dań orientalnych, wśród których każdy z nas znalazł coś dla siebie. Najgorzej natomiast wspominamy sobotni obiad w restauracji o nazwie Honigmond, w której oprócz wspaniałego deseru w postaci strudla z jabłkami oraz całkiem dobrego drugiego dania, uraczono nas zupą będącą tematem żartów całej grupy do końca naszego berlińskiego spotkania. Wystarczy powiedzieć, że dominującym składnikiem dania była marchew, wspomagana przez występującą w równie dużej ilości dynię, pomarańcze (sądząc po goryczy, wraz z otartą skórką) oraz liście rzeżuchy. Wszystko to przetarte (zupa miała konsystencję kremu) i ugotowane na wywarze z wędzonki. Nawet najbardziej wytrwali po kilku łyżkach rezygnowali. Myśleliśmy, że to jakiś miejscowy przysmak, ale nasi niemieccy znajomi szybko wyprowadzili nas z błędu – danie było im zupełnie obce… Pozostawmy jednak tę ciekawostkę kulinarną i udajmy się w stronę Staatsoper unter den Linden.

Berliński weekend od strony operowej zdominowały trzy kobiety – Tosca, Maria Stuart oraz Carmen. Tosca wypełniła nasz piątkowy wieczór. Spektakl był taki, jak lubimy – bez nowatorskich pomysłów, z bardzo realistyczną scenografią i kostiumami, a co najważniejsze – z doskonałymi odtwórcami głównych partii. Po raz pierwszy od bardzo dawna widzieliśmy w roli Toski naprawdę młodą, a już obdarzoną dojrzałym głosem artystkę (Kristine Opolais). Partnerujący jej w partii Cavaradossiego Burchard Fritz oraz Carlo Guelfi jako Scarpia również spisali się na medal. Tradycyjne, tak jak w przypadku omawianej Toski, wystawienie opery z reguły nie wywołuje większych kontrowersji. Przy realizacjach tego typu skupiamy się głównie na warstwie muzycznej i to ona ma znaczenie decydujące w globalnej ocenie przedstawienia. Kiedy jednak na scenie prezentowany jest spektakl wyreżyserowany w sposób odbiegający od pewnych standardów, widz zaczyna analizować bardziej pomysł interpretacji dzieła przez realizatorów, niż poziom muzyczny widowiska. Tak przynajmniej jest w naszym przypadku. Dwa kolejne spośród oglądanych w Berlinie przedstawień bardziej zmusiły nas do myślenia „o co w tym wszystkim chodzi? ”, niż do wsłuchiwania się w warstwę muzyczną. Szczególnie w przypadku Marii Stuart Donizettiego nie bardzo zrozumieliśmy zamysł reżysersko-scenograficzny. Cała akcja opery toczyła się na tle dość mrocznej, ale dopracowanej i niezbyt szokującej scenografii, dla której dopełnieniem były stroje chóru, utrzymane – przynajmniej w przypadku chórzystek – w konwencji niby z epoki. Natomiast stroje głównych bohaterów tworzyły całkiem niezrozumiały „mix”, szczególnie u panów – począwszy od flanelowej koszuli w kratę i kamizelki, poprzez sweter oraz kurteczkę w stylu amerykańskiego baseballisty, na T-shircie z wizerunkiem Elżbiety na piersi kończąc. Jedynym jasnym punktem przedstawienia, przynajmniej dla nas – miłośników bel canta, była ładna muzyka Donizettiego. Szkoda tylko, że tak bardzo skupiliśmy się na warstwie reżyserskiej… Carmen, w przeciwieństwie do Marii Stuart, widzieliśmy już wielokrotnie wcześniej, w różnych, ale raczej typowych inscenizacjach. Tymczasem Staatsoper unter den Linden również i w tym przedstawieniu nieco nas zaskoczyła. Akcja opery przeniesiona została w czasy współczesne, a więc mieliśmy okazję podziwiać zarówno zapadnięty w piaskach pustyni (piasek autentyczny – sprawdziliśmy przed spektaklem) bunkier, w którym stacjonowali żołnierze, jak i uwspółcześnione niestety stroje. Carmen paradująca w „małej czarnej” to zdecydowane zubożenie estetyczne tego dzieła. Duże wrażenie zrobiła natomiast na nas orkiestra, wykonująca bardzo precyzyjnie i dynamicznie cały utwór oraz chór, którego mocy długo nie zapomnimy. Wielkie brawa!!!

Organizatorzy operowego weekendu zapewnili nam w niedzielne popołudnie, tuż przed spektaklem Carmen, całkiem sporą atrakcję w postaci zwiedzania gmachu Staatsoper z przewodnikiem. Mieliśmy okazję zwiedzić salę prób baletu, malarnię, stolarnię, całe zaplecze głównej sceny, wreszcie samą scenę i orkiestron. To właśnie podczas tego uroczego spaceru po zakamarkach budynku sprawdziliśmy, że scena przygotowana już do spektaklu Carmen pokryta jest autentycznym piaskiem. Ciekawe, jak to potem sprzątają??? Cechą charakterystyczną przedstawień oglądanych w Berlinie jest z pewnością duży rozmach, z jakim są one realizowane. Tu nie oszczędza się na rekwizytach i scenografii – jeśli jest potrzebny basen wypełniony wodą, to taki basen powstaje (zeszłoroczny Otello); piasek na pustyni też jak widać jest autentyczny; na scenie często gości prawdziwy ogień. Może to niebezpieczne i ryzykowne, ale wrażenia dzięki temu są naprawdę wspaniałe.

Najprzyjemniejszym jednak momentem naszego wyjazdu do Berlina był antrakt podczas spektaklu Marii Stuart – nie dlatego, że dawał możliwość oderwania się od dość męczącej inscenizacji, ale z powodu dużo bardziej radosnego i nieprzewidzianego. Praw dziwą niespodzianką wieczoru było bowiem zupełnie przypadkowe spotkanie z naszymi przyjaciółmi z Trubadura – Tomkiem Pasternakiem i Krzysiem Skwierczyńskim, którzy z kolei podczas przedstawienia, również przez przypadek, spotkali swoich warszawskich znajomych z Klubu. To potrójne spotkanie w berlińskiej Staatsoper, zwłaszcza w trakcie tak mrocznego i dziwnego spektaklu, zaowocowało wspólnym, siedmioosobowym wyjściem do pobliskiej knajpki na piwko lub herbatkę, w zależności od upodobań. Przy okazji „rozdzielono obowiązki”, w wyniku czego dostaliśmy zadanie zrelacjonowania do Trubadura naszego operowego weekendu, co niniejszym czynimy. Pozdrawiamy serdecznie wszystkich uczestników miłego wieczoru po spektaklu Marii Stuart!

Katarzyna Wolińska, Grzegorz Sokołowski