Trubadur 2(43)/2007 Strona główna

Przemiany Violetty
Traviata w Toronto

Bicze, gumowe wdzianka, tatuaże i neony w „salonie” Violetty? To już było... Na szczęście twórcy przedstawienia (reżyseria Dmitri Bertman, scenografia Igor Nezhny) nie ograniczyli się tylko do prostych pomysłów z poradnika How to opera germanly (Trubadur 4 (25)/2002). Pierwsze sceny Traviaty, na którą wybrałem się 12.05.2007 do mieszczącej się od niedawna w nowym budynku Canadian Opera Company w Toronto, zapowiadały wystawienie nowoczesne, niekoniecznie w najlepszym znaczeniu tego słowa. Wkrótce jednak przekonałem się, że to tylko połowa pomysłu – na scenie pojawiały się też postacie w krynolinach i cylindrach, sama Violetta w niektórych scenach zachowywała się i ubierała całkiem współcześnie, w innych zmieniała się w damę sprzed dwóch wieków. Tę dwoistość podkreślała też scenografia: blaszana i neonowa w jednych scenach, w innych (np. dom na wsi, połowa salonu Flory) stylizowana na klasycyzm. W ostatnim akcie jedynym elementem dekoracyjnym było łóżko szpitalne wśród rzędów metalowych drzwi.

Niełatwo było znaleźć klucz do tych przemian. Najprostszy pomysł – że świat krynolin i peruk to kraina marzeń Violetty, symbol czystego i spokojnego życia, miłości – sprawdzał się aż do końca drugiego aktu, jednak wówczas Violetta z baronem i całym otaczającym ich towarzystwem ukazali się nam w strojach dziewiętnastowiecznych (niekonsekwencja?). Z kolei zakończenie było symboliczne. Pojawiła się niepokojąca postać w czerni (w tej roli Annina) przechadzająca się widmowo wokół sceny. W finale Violetta wstała i chwytając jej długi, czarny tren, odeszła w stronę niebieskiego, jaskrawego światła uformowanego w tunel. (Ten pomysł reżysera okazał się ryzykowny – kolega, z którym oglądałem przedstawienie, uznał tę scenę za nawiązanie do losów Don Giovanniego, czyli porwanie Violetty do piekła). Podsumowując część wizualną – nawet jeśli zupełnie opacznie odszyfrowałem zamysły reżysera, bawiłem się przy tym dobrze.

Drugim powodem, dla którego wieczór z Traviatą w Toronto uważam za udany, był wspaniały występ Invy Muli jako Violetty. Pochodząca z Albanii Inva Mula rozpoczęła karierę sceniczną na początku lat dziewięćdziesiątych (m.in. w 1993 wygrała pierwsze Operalia), prócz występów w rolach verdiowskich i mozartowskich znana jest też z tego, że wystąpiła w ścieżce dźwiękowej filmu Piąty element (jako kosmitka). Jej Violetta pozostawiła we mnie wspomnienie przede wszystkim wielkiej muzykalności, ładnej frazy, umiejętności posługiwania się pianem. Zdziwiłem się wielce, gdy w przerwie spektaklu dyrekcja ogłosiła, że Inva Mula jest niedysponowana i przeprasza za gorszą formę wokalną.

James Valenti (Alfred) wypadł na tym tle dobrze, choć nie zachwycająco. Odniosłem wrażenie, że wokalnie rola trochę go przerasta – słychać był prześlizgiwanie się przez trudniejsze fragmenty.

Alan Opie (Giorgio Germont) śpiewał solidnie i bez kłopotów technicznych, kreując rolę surowego i zdecydowanego ojca i nieteścia. Otrzymał też aplauz żywiołowy nieproporcjonalnie do wielkości roli, we mnie jednak pozostawił pewien niedosyt interpretacyjny (na co wpływ zapewne miały wspomnienia kreacji Adama Kruszewskiego w warszawskiej Traviacie).

Jakub Wróblewski