Trubadur 4-1(45-46)/2007-08 Strona główna

180o z życia Łucji

Na scenę warszawską powróciła opera Donizettiego Łucja z Lammermoor w inscenizacji prawie tradycyjnej. Prawie, gdyż na dość konwencjonalne dekoracje i bogate kostiumy nałożyły się dziwne pomysły reżysera. Inscenizacja Michała Znanieckiego razi swoją dosłownością. Scena w sposób oczywisty jest odzwierciedleniem stanu ducha głównej bohaterki, cały świat ogranicza się do wewnętrznych przeżyć i emocji jednej osoby. Ciekawa to idea, jednak jej wykonanie jest zbyt bezpośrednie. Gdy Łucja jest w romantycznym nastroju, mamy rosnący do gigantycznych rozmiarów księżyc. Gdy brat zmusza ją do małżeństwa, jest to dla niej przytłaczający ciężar, a więc osuwa się na nią sufit. W scenie ślubu, jej świat, a wraz z nim scenografia, staje na głowie, ludzie więc poruszają się wokół sterczącego z podłogi żyrandola. W ostatnim akcie zaś Edgar lamentuje nad śmiercią swej wybranki w miejscu przypominającym trumnę. Wprowadzenie „punktu widzenia Łucji” wiąże się z odwracaniem dekoracji o 90 lub nawet 180o. Największe wrażenie miała zapewne wywrzeć scena w ogrodzie, gdzie na nadchodzące postaci patrzymy z lotu ptaka. Pomysł tyleż ciekawy ile kłopotliwy w realizacji. O ile poruszające się po pionowej ścianie kobiety wyglądają realistycznie, zmierzający na spotkanie Edgar porusza się wolno i niezgrabnie jakby przebywał w kosmosie, co psuje cały efekt. Manipulowanie dekoracjami powodowało też sporo dziwnych sytuacji – Edgar wbiega i zbiega po schodkach donikąd, a w ostatniej scenie i podczas ukłonów artyści muszą uważać, by nie potknąć się o masywne obramowanie drzwi leżące na środku podłogi. Realizatorzy nie przewidzieli też, że widzowie w teatrze nie siedzą wyłącznie na środku parteru, dzięki czemu z bocznych miejsc mogą zobaczyć, jak akrobaci przygotowują się do wspinaczki.

Trudno oprzeć się myśli, że owe różne „uatrakcyjnienia” zostały zastosowane, by widz w operze się nie nudził i miał na czym „zawiesić oko” w trakcie dłuższych arii czy duetów. Czasem jednak widz nie lubi być tak rozpraszany i chce po prostu posłuchać pięknego śpiewu i muzyki, popatrzeć na artystów starających się przekazać emocje swoich bohaterów, i wtedy takie dodatki, zwłaszcza hałasujące, mogą przeszkadzać. A posłuchać było czego...

W głównej partii usłyszeliśmy jedną z niewielu śpiewaczek będących w stanie udźwignąć tę rolę, artystkę od dawna znaną melomanom, Joannę Woś. Przekonująco wcieliła się ona w tragiczną postać zmuszoną do złamania obietnicy złożonej ukochanemu i do poślubienia narzuconego przez brata Lorda Artura. Początkowo niewinna i pełna nadziei, następnie rozdarta między miłością a obowiązkiem, aby w końcu popaść w obłęd, Joanna Woś oddała wszystkie emocje bohaterki. Jej głos ma być może zbyt metaliczną barwę jak na tę partię, ale artystka potrafi nim dobrze operować. Z lekkością wyśpiewywała ona najtrudniejsze pasaże prezentując godną podziwu koloraturę i silną, dźwięczną średnicę. Pomimo nielicznych potknięć stworzyła wielką kreację słusznie nagrodzoną gromkimi brawami.

Rolę Edgara zaśpiewał najsłynniejszy obecnie polski tenor, Piotr Beczała. Artysta zachwyca barwą głosu oraz techniką, sprawiając wrażenie, że śpiewanie największych zawiłości partytury przychodzi mu bez najmniejszego wysiłku. Dodatkowym atutem jest naturalność, z jaką prezentuje się on na scenie. Porwał publiczność zwłaszcza arią w IV akcie – można się było zasłuchać. Zwróciła natomiast naszą uwagę zmiana w barwie jego głosu w momencie przechodzenia na najwyższe tony. Góry, imponujące wolumenem, mają jednak inne brzmienie niż piękne niższe dźwięki. Nie zmienia to faktu, że występ jego był ucztą dla wszystkich spragnionych dobrego głosu tenorowego

Parę tę godnie wspierał Marcin Bronikowski jako Henryk Ashton. Postać brata Łucji jest w tej inscenizacji potraktowana inaczej niż zazwyczaj. Jest on słaby, nękany występnym pożądaniem do swej siostry (ten pomysł reżysera zbytnio dominuje w ustawieniu postaci), w scenie obłędu bezradny i załamany. W interpretacji Marcina Bronikowskiego wszystkie te niuanse były czytelne. Jego pełny głos o ciepłym brzmieniu i dużej giętkości, bardzo dobrze nadaje się do ról bel cantowych. Podobał nam się zwłaszcza w duecie z Łucją. Szkoda jedynie, że interpretacja Crutchfielda pozbawiła rolę Henryka słynnych popisowych elementów, które sprawiają, że baryton ma większe możliwości pokazania swoich umiejętności.

Nie można też pominąć Rafała Siwka, wykonawcy partii Rajmunda – brakowało mu może trochę swobody scenicznej, ale piękny głos rekompensował te braki, które z pewnością znikną w kolejnych spektaklach. Dzięki tym wykonawcom przeżyłyśmy kilka wspaniałych momentów (na przykład w trakcie sekstetu w trzecim akcie), jakich od dawna nie dane nam było zaznać w warszawskim Teatrze Wielkim.

Nieco gorzej spisała się orkiestrę pod dyrekcją Willa Crutchfielda, który niestety nie do końca potrafił wydobyć wszystkie subtelności partytury dzieła Donizettiego. Muzyka momentami brzmiała schematycznie, brakowało jej lekkości, ginął gdzieś czar bel canta. Przybyły ze Stanów Zjednoczonych dyrygent, z którym po ostatniej serii nie do końca udanych spektakli w TW-ON wiązaliśmy tak wielkie nadzieje, nieco nas rozczarował. Łucja brzmiała zbyt klasycznie, co pozbawiło ją jej tradycyjnych walorów, a bynajmniej nie przydało nowych.

Żałować należy, że ten zestaw solistów udało się zebrać jednocześnie tylko na premierę. Zaskakujące, że przy okazji Międzynarodowej Konferencji Operowej, na którą przyjechali dyrektorzy teatrów operowych z całej Europy, zaprezentowano im Łucję, w której na siedmioro solistów Polskę reprezentowali tylko (skądinąd bardzo dobrzy) Katarzyna Suska (Alicja), Rafał Siwek i Rafał Bartmiński (Norman), a wykonawcy partii Łucji, Edgara, Henryka i Artura pochodzili z zagranicy. Czy to miała być wizytówka stanu polskiej wokalistyki?

Justyna Piaszczyk, Katarzyna Walkowska