Trubadur 4-1(45-46)/2007-08 Strona główna

Maria Stuarda w mediolańskiej La Scali

Po 37 latach Maria Stuarda Gaetano Donizettiego znów w La Scali (i to dopiero po raz trzeci). Ta rówieśnica Łucji z Lammermoor (obie po raz pierwszy wystawione w 1835 roku) pojawia się niezbyt często w repertuarach teatrów operowych.

Po uniesieniu kurtyny scena raczej ponura. Z trzech stron (po bokach i w głębi) konstrukcja rusztowań, czy też zwielokrotnionych krat więziennych. Pośrodku podwyższenie, do którego schodzi się biegnącymi z trzech stron kładkami. Przed podwyższeniem kilka szerokich stopni i tak do końca, poza niezwykłą sceną parku Fortheringay. Reżyseria, scenografia, kostiumy (te naprawdę piękne!) wszystko autorstwa Pier Luigi Pizziego. Ciekawa pierwsza scena pojawienia się Marii Stuart (w trakcie preludium): klęcząc pośrodku tej ogromnej, okratowanej przestrzeni przyjmuje komunię z rąk Roberta Talbota, który prócz powiernika, jedynej przyjaznej jej osoby, jest także katolickim duchownym, czego na pierwszy rzut oka trudno byłoby się domyśleć, jako że ubrany jest on „po cywilnemu“ (obcisłe czarne spodnie, tegoż koloru żakiet i stojący kołnierz koszuli) jak wszyscy dworzanie (czyżby w zamierzeniu reżysera ukrywał ten fakt przed anglikańskim otoczeniem?) Znów w scenie finałowej przesadnie podkreślona postać kata. Chyba niepotrzebnie, zbyt długo, przez prawie pół godziny, potężny z wygoloną głową, ubrany w połyskującą skórę, z toporem o bardzo długim trzonku, rzucający złowrogie spojrzenia oprawca chodzi to w dół, to w górę, nie wiedząc trochę co z sobą zrobić. Wydaje się przeznaczony do wzięcia udziału w całkiem innym spektaklu.

Pierwsze pojawienie się Elżbiety w całym jej królewskim splendorze, koronie, wspaniałej bieli i... kruczowłosej. Czy też w scenie powrotu z polowania w długim kremowym płaszczu z trenem, spod którego widać skórzane spodnie, cholewy butów ponad kolana z bardzo wysokimi obcasami, sznury pereł i tyrolski, też kremowy kapelusz, co zupełnie mogłoby być kreacją na pokaz mody Armaniego czy innego Cavallego. Do tego szpicruta, którą grozi i którą podtyka pod brodę biednej rywalce. Na wcześniejszym, pierwszym spotkaniu z Marią Stuardą, Elżbieta pojawia się natomiast w skromnej czarnej sukni, gładko uczesana z kokiem (ciągle kruczowłosa!). Wygląda raczej na guwernantkę czy nawet kogoś ze służby. Ni cienia królowej. Prawdziwą władczynią wydaje się więziona królowa Szkocji.

W trochę wcześniejszym obrazie znikają rusztowania-kraty (tu dopiero można zdać sobie sprawę z możliwości technicznych, głębi zapadni na kilka pięter La Scali) i z ciemności na szerokości całej sceny z jej dna zaczynają wychodzić jakieś krzewy, które okazują się koronami drzew, później pnie, wszystko to naturalnej wielkości, słowem - zalany słońcem cały park Fortheringay, jakże inne od poprzednich scen, idylliczne miejsce, w którym pojawia się Maria na moment czyniąca się wolną (strzeżona jednak w zasięgu pola widzenia), kładzie się na trawie (złośliwi twierdzą, że to specjalnie dla Devii reżyser ustalił tę pozycję, jako że śpiewaczka znana jest z tego, że nie lubi zbytnio poruszać się po scenie) i tak śpiewa słynną arię Oh nube! che lieve per l'aria t'aggiri, a Mariella Devia robi to po mistrzowsku. Koronkowe arcydziełko wielkiej artystki! Ona też odniosła największy sukces, poparty intensywnymi brawami publiczności. Głos mocny, czysty, płynny, pełen świeżości u pani, która przekracza sześćdziesiątkę to już niezbyt częste. Może aktorsko mogłaby być trochę lepsza, lecz w swym wyznaniu Elżbiecie Figlia impura di Bolena... vil bastarda del tuo pie wykazuje się nie tylko wokalnie. Potem ostatnie prawie pół godziny zwyczajnie wspaniała! Niezwykła melodyjność, intensywność - słowem wielki Donizetti. Ja osobiście zostałem porwany, niezmiernie urzeczony tą częścią opery. Wspaniała Quando di luce rosea, czy aria-modlitwa Deh, tu di un'umile pełna emocji i delikatnych odcieni. Śpiew Marii Stuardy, na który odpowiada chór raz cicho, raz mocno. Chór, którego w tej operze nie ma zbyt wiele, właściwie tylko w końcowej jej części, ale według mnie jest ważnym w niej elementem. Następnie podwójna końcowa aria zwana arią del supplizio, aria D'un cor che more reca il perdono, w której tytułowa bohaterka przebacza wszystkim swoim wrogom... i tak wspaniale zaśpiewana przez Devię końcowa cabaletta Ah, se un giorno da queste ritorte, kiedy to idzie na szafot prowadzona na swe życzenie przez Leicestera.

Nieco zawodu sprawiła mi druga protagonistka, Anna Caterina Antonacci w roli królowej Elżbiety, o ładnie brzmiącym głosie, lecz już nie tak mocnym jak Devii, ale żywym, żarliwym, śmiało prowadzonym, co też przyczyniło się do sukcesu. Na pewno dużo lepsza aktorsko od swej partnerki. Świetna aparycyjnie.

W partii Leicestera tenor Francesco Meli śpiewający z dużą brawurą. Głos o wyjątkowo ładnej barwie, jaką rzadko da się słyszeć. Bas-baryton Carlo Cigni jako Talbot - głos mocny o ładnym brzmieniu, także i w niskich rejestrach. Bardzo dobry aktorsko. Bas Piero Terranova w roli Cecila wydawał mi się trochę drętwy. Głos jakiś wyciszony, głuchy. Paola Gardina poprawna o miłym głosie w niewielkiej rólce Anny Kennedy, mamki Stuardy.

Jedyne „buuu“ dostało się dyrygentowi Antonio Foglianiemu, który nie przykładał się zbytnio, co wyczuć dało się zwłaszcza w finale spektaklu. Dobry jak zawsze chór przygotowany przez maestro Bruno Casoniego. (13.02.2008)

Amir Z. Szlachta