Trubadur 4-1(45-46)/2007-08 Strona główna

Nijacy Krakowiacy

Gdy kilkanaście lat temu miałam okazję oglądać w stołecznym Teatrze Wielkim Krakowiaków i górali do muzyki Jana Stefaniego w reżyserii Krzysztofa Kolbergera, miałam wątpliwości, czy to odpowiednie dzieło na tę scenę – może to i utwór ważny dla historii polskiej opery, ale nawet z dopisanymi kupletami Wojciecha Młynarskiego nie było tam nic wielkiego do śpiewania czy grania przez artystów tej rangi teatru. Tamto wystawienie broniło się jednak przez pomysły reżyserskie i znakomitą obsadę, ciesząc się popularnością wśród widzów.

W październiku 2007 r., w 150-lecie śmierci Karola Kurpińskiego i 250-lecie urodzin Wojciecha Bogusławskiego, postanowiono na scenie narodowej przywrócić do życia kolejną wersję Krakowiaków i górali, tym razem z muzyką Kurpińskiego i w reżyserii Janusza Józefowicza.

Oglądając to widowisko, z rozrzewnieniem wspominałam tak wtedy przeze mnie niedocenianą inscenizację Kolbergera. Zamiast przedstawienia spójnego pomysłu, reżyser dał się uwieść możliwościom ogromnej sceny, jednocześnie nie potrafiąc ich dobrze wykorzystać. Zaproponował widzom zlepek scen rozgrywających się na scenie obrotowej, zjeżdżających zapadniach, mieliśmy wozy drabiniaste, sadzawkę udającą Wisłę i wspinaczkę po górach z dykty. Zadziwiające, że tancerz i choreograf, który ma na swym koncie bardzo udaną choreografię do Halki w reżyserii Marii Fołtyn, nie zaproponował nic ciekawego baletowi. Mimo licznych fragmentów tanecznych umieszczonych w partyturze, tańca w Krakowiakach prawie zupełnie nie było. Górale zadowalali się skokami na materac, a zabierające się do tańca pary krakowiaków odjechały do góry na zapadni. Na scenie działo się dużo i nic. Reżyser starał się być dowcipny i puszczać oko do widowni, np. wypisując swój rok urodzenia na belce stodoły, jednak wzbudził tym jedynie domysły wśród niewtajemniczonych i zażenowanie wśród wtajemniczonych. Zmieszał na scenie style i epoki, ale rzadko wnosiło to nową jakość, raczej powodowało dezorientację wśród widzów. Nonsens gonił nonsens: górale wyciągają z zapadni składane ognisko, żywe wieńce dożynkowe są obwożone na metalowych kołach, soliści co chwilę musieli chodzić po drabinie – schodzić do kanału dla orkiestry lub wspinać się w górę, co niekorzystnie odbijało się na ich śpiewie.

Spektaklu nie ratowała też strona wokalna, zwłaszcza że w scenach mówionych wykorzystywano mikroporty. Dawało to efekt dysproporcji między nagłośnionymi momentami mówionymi i słabo słyszalnymi fragmentami śpiewanymi (a i z dykcją było tu różnie). Wśród obsady obronili się jedynie Grzegorz Piotr Kołodziej jako Bardos, Katarzyna Trylnik jako Basia i przezabawny Krzysztof Szmyt jako Jonek.

Najjaśniejszym punktem tego wieczoru była orkiestra grająca stylowo i z wdziękiem pod dyrekcją Łukasza Borowicza.

Z moich obserwacji wynika, że ten spektakl pojawił się i szybko – na szczęście – znikł ze sceny narodowej. Szkoda tylko zmarnowanego czasu i pieniędzy na tak nieciekawe widowisko.

Jolanta Gula