Trubadur 4-1(45-46)/2007-08 Strona główna

Odrodzony Jephte po 275 latach

Warszawska Opera Kameralna, która ma w swoim dorobku już kilka przygód ze specyficznym stylem barokowej opery francuskiej, żeby przypomnieć tylko wystawienie przed kilku laty Alceste Lully’ego i Tankreda Campry, znów sięgnęła po dzieło francuskiego baroku. Co niezwykłe podjęła się wystawienia opery Jephte, czyli Jefta Michela Monteclaira, która, o ile wiadomo, nie była w ogóle prezentowana scenicznie od czasów swej prapremiery. Była co prawda w swej epoce bardzo popularna i długo grana przez królewską operę w Paryżu, ale w czasach współczesnych została jedynie nagrana na płyty – na scenie nie istniała przez prawie 275 lat.

Monteclair (właściwie Michel Pignolet de Montéclair, 1667 - 1737), kompozytor francuski doby baroku, który tworzył głównie kantaty, ma na swoim koncie także dzieła operowe, choć gatunek ten wówczas dopiero zdobywał sobie uznanie na paryskim dworze lubującym się raczej w widowiskach baletowych. Opera francuska, tak odmienna od włoskiej, kształtowała się w opozycji do tej ostatniej, czerpiąc raczej wzorce z dramatu klasycznego i sztuki baletu, umiłowanych przez władców Francji. Widać to doskonale w Jephte. Operę otwiera klasyczny prolog z udziałem bogów i muz greckich - uosobień sztuki, dramatu i muzyki, które opiewają sztuki i cnoty człowiecze. Później następuje część główna, czyli opowieść o biblijnym bohaterze ozdobiona scenami baletowymi i długimi recytatywnymi monologami postaci, zupełnie niczym w dramatach Corneille’a czy Racine’a. Opera Monteclaira czerpie z wątków biblijnych, z historii o przywódcy Narodu Wybranego Jefcie, który ślubował, że jeśli Bóg da mu pokonać Ammonitów, wrogów jego plemienia, on poświęci Bogu to, co pierwsze wyjdzie z domu na jego spotkanie. Jak to w takich opowieściach bywa, okazuje się, że musi poświęcić w ofierze własną córkę. Naturalnie z tej tragicznej sytuacji wybawi Jeftę i jego bliskich ręka Boga, który potrafi ocenić poświęcenie i wierność przysiędze.

Nad stylowym wykonaniem opery Monteclaira w WOK czuwali znawcy tematu: śpiewak Kenneth Weiss, konsultant językowy Jacques Bona i specjalistka od tańców historycznych Romana Agnel, która jednocześnie reżyserowała spektakl. Dlatego też (podobnie jak to było wcześniej w przypadku Tankreda Campry) w partiach tanecznych wystąpił Balet Dworski „Cracovia Danza“ przez nią kierowany. Tym razem jednak Warszawska Opera Kameralna nie zdecydowała się na współpracę z francuskim kapelmistrzem, specjalistą, jak to było w przypadku poprzednich tytułów, ale postawiła na własnego dyrygenta Kaia Bumanna. Poprowadził on Zespół Instrumentów Dawnych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense, z którym współpracował też wcześniej przy koncertach dawnej muzyki polskiej.

Po obejrzeniu premiery Jephte miałam mieszane uczucia. Przede wszystkim ze względu na walory, a raczej ich brak w części scenicznej, reżyserskiej, wizualnej. Romana Agnel ze swoim zespołem Cracovia Danza z powodzeniem oddała charakter opery tańczonej, ale z interesującym poprowadzeniem akcji już sobie nie poradziła. Zabrakło przede wszystkim dramaturgii, a przecież potencjał w przypowieści o wodzu Jephte jest ogromny. Mało gustowna, zatrzymana w pół drogi między tradycją a stylizacją okazała się też scenografia Marleny Skoneczko oraz kostiumy i peruki bohaterów. Gdyby zdecydowano się na bliską epoce wierność, ozdobność i bogactwo (nawet w dzisiejszym rozumieniu kiczowatą) byłoby to zrozumiałe. Jednak stylizacja nader kolorowych kostiumów, ale zbyt ubogich jak na „operę barokową” i dziwacznego zielonego i niebieskiego tła spowodowała, że wszystko razem wypadło mało gustownie. Wyglądało to trochę jak w amatorskim teatrzyku, gdzie kupuje się sztukę najtańszego czerwonego sukna i z niego robi wszystkie płaszcze i suknie niezależnie czy to krynolina, czy szata izraelskiego kapłana. Niedoścignionym wzorem byłyby tu kostiumy z Alceste projektu Andrzeja Sadowskiego, również stylizowane, również „udające” epokę, ale o ileż elegantsze, wysmakowane, pełne uroku. Ponadto pani reżyser ograniczyła się tylko do ustawienia artystów w malownicze grupy i opracowania tańców swego zespołu (co byłoby właściwe w epoce baroku, gdzie nie było kogoś takiego jak reżyser), ale we współczesnym mimo wszystko widowisku operowym razi. Można było odnieść wrażenie, że śpiewacy, zwłaszcza ci, którym nie brak scenicznej, ale i wokalnej charyzmy wyreżyserowali się sami, jak umieli. Dotyczy to głównie Doroty Lachowicz jako żony Jefty, jak zawsze niezrównanej w roli tragicznej, i samego tytułowego bohatera kreowanego przez Jarosława Bręka. Nieco słabiej tym razem wypadła Marta Boberska jako córka Jefty Iphise. Śpiewała wprawdzie słodko, ale ciut za intensywnie jak na tę partię i rodzaj muzyki (nie wspomnę o oszpecającym kostiumie i peruce, ale tu cięgi należą się projektantce).

Od strony muzycznej było znacznie lepiej, ale nie wszystkie sceny zbiorowe były na tyle precyzyjne, by cieszyć skomplikowanymi harmoniami skomponowanymi przez Monteclaira. Szczególnie słabo wypadł wspominany prolog, w którym lubiani w innych partiach WOK-owscy śpiewacy zaprezentowali się zadziwiająco słabo. Szczególnie dotyczyło to Sławomira Jurczaka – Apolla i Justyny Reczeniedi – Terpsicore. Podobnie orkiestrze pod batutą Kaia Bumanna można było zarzucić czasami brak subtelności, choć np. akompaniament piano do obu arii Iphisee wypadł doskonale. Bumann zwykle najlepiej wypada w dziełach mocnych, ognistych, momentach pełnych temperamentu, tu raczej w tych pełnych zadumy i spokoju pewniej i bardziej stylowo prowadził orkiestrę. Gwiazdą spektaklu niewątpliwie był Jarosław Bręk. Partia patriarchy Jephte jest jak stworzona dla jego aksamitnego, nieco przydymionego w barwie bas-barytonu. Postać bogobojnego wodza rozdzieranego wątpliwościami, nie chcącego skrzywdzić córki i żony, ale chcącego wywiązać się z obietnicy danej Bogu, kreował oszczędnymi, ale bardzo trafnymi środkami wyrazu. I dla tej kreacji mimo wszystko chętnie wybiorę się jeszcze raz na Jephte.

Katarzyna K. Gardzina