Trubadur 4-1(45-46)/2007-08 Strona główna

Wiedeńskie impresje Beethovena
12. Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena

Festiwal Beethovenowski już na trwałe wpisał się w tradycję życia muzycznego Polski. Koncerty dwunastej edycji festiwalu, ze „stolicą“ w Warszawie, odbywały się również w Krakowie, Gdańsku, Łodzi oraz Białymstoku, inicjatywę tę należy gorąco pochwalić - dzięki niej Festiwal stał się wydarzeniem naprawdę ogólnopolskim. Organizatorom, a szczególnie niestrudzonej szefowej Festiwalu, Elżbiecie Pendereckiej, udało się zaprosić zarówno tzw. wielkie nazwiska, jak i - przede wszystkim! - wspaniałych, uznanych artystów, udowadniając tym samym, że nawet w Polsce można przygotować imprezę z rozmachem, na światowym poziomie. Szkoda tylko, że ów festiwalowy poziom wydarzeń jest tylko co roku jednorazowym świętem, nie staje się codziennością muzyczną w naszym kraju. Nie oszukujmy się, Polska to wciąż artystycznie zakompleksiona prowincja, w której niewiele się dzieje. A przecież, podobnie jak na Zachodzie, sztuka wyższa może funkcjonować obok bardzo rozwiniętej kultury masowej.

Elżbieta Penderecka udowodniła także po raz kolejny, że jest mistrzynią marketingu i promocji. Tak profesjonalnie przygotowanych materiałów prasowych, tak rzetelnej i wszechogarniającej komunikacji, promocji i informacji o festiwalu nie było dla żadnego innego święta muzycznego czy artystycznego. Nawet Warszawskie Spotkania Teatralne nie miały takiej siły komunikacyjnego rażenia. Również Teatrowi Wielkiemu, który - można odnieść wrażenie - ukrywa informacje o wydarzeniach, przydałaby się intensywna promocja chociażby w postaci banalnych plakatów.

Mottem przewodnim Festiwalu było hasło Beethoven i jego Wiedeń. To miasto szczególnie zapisało się w historii muzyki: tutaj tworzyli Mozart, Beethoven i Haydn, tutaj komponowali Mahler i Brahms, tutaj doskonalili swój warsztat Weber, Schönberg i Berg. Dlatego też zaprezentowano bardzo różnorodny i bogaty repertuar. Z powodu zawodowo napiętego okresu mogliśmy wziąć udział jedynie w koncertach wokalnych i operowych, pomijając tym razem prezentacje utworów symfonicznych i kameralnych.

Festiwal zaczął się od trzęsienia ziemi (niestety, wbrew zasadzie Hitchcocka, napięcie na następnych koncertach już nie rosło), mianowicie wspaniałego wykonania Gurrelieder Arnolda Schönberga. Na podium dyrygenckim stanął od dawna nie słyszany w gmachu Opery Narodowej Jacek Kaspszyk. Z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia zaprezentował najwyższy kunszt dyrygencki, interpretację godną największych sal koncertowych, bogatą konstrukcyjnie, pyszną w barwie, urozmaiconą dynamicznie. Idealnie panował nad orkiestrą, trzema chórami oraz zespołem solistów. Brawo! Ogromną satysfakcję sprawili też soliści: Linda Watson (sopran) i John Treleaven (tenor) - wagnerowskie głosy i zaiste wagnerowska kondycja. Jedną pieśń, ale za to najpiękniej, dostarczając najwięcej wzruszeń, wykonała mezzosopranistka Yvonne Naef. Doskonała w wyczuciu rytmu była narratorka, Christa Ludwig. Ten wspaniały pod każdym względem koncert tym bardziej nie pozwala zapomnieć o kompletnym zdziadzieniu poziomu naszej narodowej sceny operowej.

Lodoiskę Cherubiniego znaliśmy dotychczas z żywego nagrania pod mistrzowską dyrekcją Gianandrei Gavazzeniego, z fenomenalnym śpiewem Ilvy Ligabue. Ponoć Beethoven zachwycił się tym utworem i niejako pod jego wpływem skomponował swego Fidelia. Cherubini jest zresztą wybitnym, aczkolwiek niestety prawie zapomnianym kompozytorem, jego muzyka, osadzona niejako w stylistyce późnego baroku, jest do tej pory bardzo nowatorska, o prekursorskich rozwiązaniach kompozytorskich, bogata w melodyczne niuanse i siłę dramatyczną. Jego Medea, wskrzeszona w latach 60. przez Marię Callas i Magdę Olivero, to według nas jedna z najlepszych oper w ogóle. Lodoiska, a szczególnie partia głównej bohaterki jest urzekająca, choć całe dzieło sprawia wrażenie jakby niedokończonego. Słabą stroną utworu jest też libretto, naciągana historia stanowi właściwie jedynie tło dla wspaniałego śpiewu. Lodoiska chyba słusznie nie wytrzymała próby czasu, nie ma raczej szans, że wróci na stałe do repertuaru światowych teatrów, warto ją jednak przypominać w wykonaniach koncertowych, bo z pewnością na to zasługuje. Tegoroczne wykonanie to pierwsza prezentacja partytury po 200 latach w Polsce w jej wersji francuskiej. Po raz pierwszy Lodoiskę poprowadził w roku 1806 sam mistrz Bogusławski.

Nie wszyscy wykonawcy sprostali, naszym zdaniem, zamierzeniom kompozytora. Sofia Soloviy, obdarzona ciepłym i ciemnym sopranem, śpiewała zaledwie poprawnie, była interesująca, ze względu na aksamitną barwę swojego głosu, a nie wyrażane śpiewiem emocje. Utalentowany Tadeusz Szlenkier śpiewał matowo, trochę niestarannie - piękny głos Szlenkiera robi się niebezpiecznie zmęczony i przygaszony. Niewiele do śpiewania miała Lysinka Małgorzaty Pańko, ale i w tych nielicznych frazach artystka zademonstrowała ciężki, niestylowy i wysilony mezzosopran, nieprzyjemny w brzmieniu i odbiorze. Poprawny był Varbel Lionela Lhote, w mniejszych partiach pokazali się z dobrej strony Wojciech Gierlach (Dourlinski) i Remigiusz Łukomski (Altamoras). Wstawki narracyjne Paula Emila Deibera, opowiadającego o poszczególnych scenach opery, zaburzały muzykę i powodowały niepotrzebne przerwy. Bardzo starannie poprowadził orkiestrę radiową, której zresztą szefuje, Łukasz Borowicz, skupiając się jednak bardziej na sile brzmienia, niż wydobyciu i podkreśleniu poszczególnych sekcji instrumentalnych. Było to jednak dyrygowanie bardzo dynamiczne. Po zakończonym koncercie Borowicz zadyrygował jeszcze raz, ponieważ cała sala odśpiewała Chriście Ludwig, wielkiej artystce, odpowiedzialnej za konsultację artystyczną wieczoru, 100 lat z okazji jej 80. urodzin.

Mniej przyjemności sprawił koncert zamykający Festiwal, podczas którego zaprezentowano Niemieckie Requiem Brahmsa i Cantus in memoriam Benjamin Britten na orkiestrę smyczkową i dzwony Arvo Parta. Sinfonię Varsovię poprowadził z wyczuciem dramatyzmu niemieckiego romantyzmu Rudolf Beck, z wylewnością i rozmachem. Orkiestra udowodniła, jak wspaniałym jest zespołem. Cudownie grzmiał Chor der Bamberger Symphoniker. Zawiedli soliści - Annette Dasch, nagrywająca obecnie dla Sony, a występująca w Salzburgu, Wiedniu i Berlinie. Partia sopranowa u Brahmsa jest niewielka, artystka może była nierozśpiewana, jej głos brzmiał nieciekawie. I tu pojawia się pytanie, czy do tak niewielkich partii warto sprowadzać znane nazwiska? Dasch jest bowiem niewątpliwie znaną artystką, ale w dziele Brahmsa się po prostu nie pokazała. Podobnie Markus Eiche, wystepujący od stycznia w operze wiedeńskiej, nie wywarł najlepszego wrażenia, glos był sztywny, interpretacja pozbawiona dramatyzmu.

Festiwal Beethvenowski tak czy inaczej był wielkim wydarzeniem. Sezon przedwielkanocny jest w ogóle bardzo bogaty, równolegle - i bardzo dobrze - toczy się barokowy festiwal w Krakowie (Sacrum-Profanum), co świadczy, że przed Wielkanocą Polska też może być kulturalnym krajem europejskim, w którym trzeba podejmować trudne decyzje, co zobaczyć, a z czego trzeba zrezygnować. Oby nie było tak tylko od święta.

Tomasz Pasternak, Krzysztof Skwierczyński