Trubadur 4-1(45-46)/2007-08 Strona główna

Wspomnienie o Ryszardzie Racewicz

Do czasu warszawskiego Makbeta niespecjalnie lubiłem operę. Obejrzany w dzieciństwie spektakl Madame Butterfly znużył mnie niemiłosiernie, na scenie poza rozsuwanymi drzwiami japońskiego domku nic się nie działo, byłem za młody, by przejąć się dramatem Cio-cio-san. Obejrzane w liceum przedstawienia Czarodziejskiego fletu czy Strasznego dworu odbyły się w ramach obowiązkowego wyjścia do teatru i były raczej wydarzeniami koleżeńskim, podczas których pokładaliśmy się ze śmiechu w którejś z lóż któregoś z balkonów. Nawet już w pełni świadome wizyty w teatrze (Wesela Figara, Cyganeria) były miłe i przyjemne, miejscami lekko wzruszające, ale bez zachwytów. Akceptowałem tę niespieszną konwencję opowiadania akcji muzyką i śpiewem, mogłem jednak się bez tego obejść. I nagle niespodziewane, niesamowite olśnienie, chwila, której nie zapomnę do końca życia. Warszawski Makbet. Najpierw olśnienie sceniczne - zlatujące z wysokości sceny małe punkciki, które okazały się złowróżbnymi czarownicami, potem – muzyczne, apogeum tego, co do tej pory słyszałem. Scena z listem i Ryszarda Racewicz jako Lady Makbet. Śpiew na granicy zwierzęcej wręcz emocji, eskalacja gęstego, cudownego głosu operującego w wysokich i niskich rejestrach sopranu. Głos, w którym była pycha, żądza władzy, krwiożerczość. To przez ten moment, i dzięki Ryszardzie Racewicz, zrozumiałem, jaka i czym może być opera. Pamiętam niewiarygodną potęgę głosu - gdy Ryszarda Racewicz śpiewała, czułem jak wibrują mi bębenki w uszach, a teatr za chwilę eksploduje. Głos, który przenika całe ciało, dociera do wszystkich zakamarków duszy, otępia i upaja. Quasi-szatański „krzyk”, pozazmysłowe wczucie się w rolę tak, jak potrafią tylko najwięksi artyści. We wszystkich scenach zbiorowych słychać było tylko Ją. Zresztą jej piersiowe doły też były znakomite, dźwięczne i zniewalające. Od tej pory chodziłem na wszystkie spektakle Makbeta, a choć od tego czasu byłem w operze z tysiąc razy, nigdy już nie słyszałem takiej potęgi śpiewu i takiej siły głosu. A ponieważ chodziłem za kulisy z gratulacjami, udało mi się bliżej poznać Artystkę i z Nią zaprzyjaźnić.

Ryszarda Racewicz związana była najpierw z Teatrem Wielkim w Łodzi, debiutowała jako Carmen, śpiewała wielki repertuar Verdiowski: Azucena, Amneris, Eboli, występowała także jako Adalgisa. W latach 80. została solistką Teatru Wielkiego w Warszawie, gdzie nadal śpiewała partie mezzosopranowe. Występ w roli Lady Makbet był przełomem w jej karierze, odtąd Artystka kreowała role zarówno sopranowe, jak i mezzosopranowe. Jej głos przeradzał się powoli w rodzaj demonicznego sopranu, pozwalający na tak niesamowite role, jak wspomniana Lady Makbet czy Turandot, której cała właściwie partia osadzona jest w najwyższych dźwiękach sopranu dramatycznego. Wykonania Turandot też nie zapomnę, w lodowatych górach księżniczki w finale pojawiło się ciepło, dzięki niezwykle przemyślanej interpretacji Ryszardy Racewicz. Niesamowita Herodiada w Salome, rola, która nie ma właściwie dłuższych fragmentów, ale którą - dzięki umiejętnie dozowanej ekspresji Artystki - pamiętam lepiej niż wykonawczynie Salome. Doskonała, zagubiona i samotna Kundry w Parsifalu. Wreszcie – wspaniała, zaśpiewana tylko raz Tosca, wielkie marzenie Śpiewaczki, zinterpretowana z ogniem i chwiejnością uczuć. Za granicą pojawiała się Racewicz podczas występów gościnnych Teatru Wielkiego, na szczęście wiele z tych występów przetrwało, zarejestrowanych oficjalnie lub nieoficjalnie. Pamiętam, jak jeden z moich zagranicznych przyjaciół zachwycał się pirackim nagraniem Salome, z Herodiadą Ryszardy Racewicz czy berlińskim występem w roli Turandot.

W Teatrze Wielkim występowała do połowy lat 90. Niewątpliwie niewykorzystany potencjał, był to bowiem głos godny największych sal koncertowych na całym świecie. Głos jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny, niezapomniany. Być może, gdyby Artystka nie urodziła się w Polsce, poznano by się na jej talencie, być może inaczej pokierowano by jej karierą. Ale kto z artystów, śpiewający na stałe w Polsce, bez „pieczątki z zagranicy” może być doceniony i odpowiednio wykorzystany?

W Jej karierze było wiele innych wspaniałych ról, wiele niesamowitych występów. Artystka często śpiewała muzykę religijną, dawała recitale pieśni. Pamiętam zjawiskowe wykonanie sceny przebudzenia Brunhildy z Zygfryda, zaśpiewanej w Muzeum Narodowym w Warszawie, przy towarzyszeniu Janiny Anny Pawluk, która grała na fortepianie tak, jakby była to orkiestra symfoniczna.

Są głosy, które wymykają się jakimkolwiek klasyfikacjom. Bardzo trudno jest określić i sklasyfikować na przykład głos Grace Bumbry, która śpiewała i Aidę, i Amneris, Turandot i Eboli, Salome i Azucenę. Głos Ryszardy Racewicz był zjawiskiem tego właśnie rodzaju, bardzo żałuję, że Śpiewaczka nie poszła dalej w sopranowym kierunku. Żałuję, że nie zaśpiewała Aidy, Minnie, Salome, Giocondy, której arię włączyła do swych recitali. Nie udało się niestety śpiewaczce wykonać partii Abigaille, o której też marzyła. Nie zmierzyła się z Normą, myślę, że doskonale odczytałaby intencje kompozytora i przedstawiła swoją indywidualną interpretację. Piszę to jednak jako nie-śpiewak i nie-muzyk, to po prostu moje marzenia muzyczne.

Wspaniali i spełnieni artyści prawie zawsze są wspaniałymi, ciepłymi ludźmi. Ryszarda Racewicz była osobą zawsze pogodną i uśmiechniętą, pełną ciepła, cudowną, pozbawioną zawiści i zazdrości w stosunku do koleżanek i kolegów, zawsze cieszącą się z sukcesów innych. Potrafiła zatelefonować i długo z zachwytem opowiadać o występie jakiejś koleżanki czy kolegi. Czyjeś sukcesy sprawiały jej po prostu ogromną radość. Mając udane życie rodzinne (kilka lat temu została babcią) była spełniona jako artystka i jako człowiek. Mąż Mirosław to znany muzyk i aranżer, syn Piotr – dyrygent, tematy muzyczne były więc w domu Artystki ciągle obecne. Tylko synowa, Iwona, nie jest zawodowo związana z muzyką. Co dla mnie szczególnie ważne - Ryszarda Racewicz była wielką miłośniczką kotów.

Będąc więc osobą szczęśliwą, zarażała swym optymizmem innych ludzi. Opera będzie trwać do końca świata - mówiła podczas spotkania z „Trubadurem“. Jestem wdzięczny nie tylko za wspaniałe role Ryszardy Racewicz i doznane przeżycia artystyczne, lecz także za to, że dzięki niej pokochałem – już nieodwracalnie – operę.

Na ceremonii pogrzebowej przemawiający pięknie Leon Łochowski mówił przejmująco o następnym etapie życia Ryszardy Racewicz, o jej kolejnym debiucie, tym razem na scenie niebiańskiej.

Tomasz Pasternak