Trubadur 4-1(45-46)/2007-08 Strona główna

Zawieszeni w ciszy
Rumi

Nie będę ukrywała – przedtem miałam okazję zobaczyć na żywo spektakl w reżyserii Roberta Wilsona tylko raz – była to Aida, która jednak bardzo mi się spodobała. Można więc zrozumieć dreszczyk emocji, jaki przeżyłam, wchodząc na scenę – tak, na scenę, bo na ogromnej scenie Teatru Wielkiego-Opery Narodowej znaleźli się nie tylko artyści, ale i widzowie. Z lewej strony leżały instrumenty czekające na muzyków, których, wraz z pozostałymi wykonawcami, reżyser przywiózł z Turcji. Spektakl zaczyna się powolną, rytmiczną, narastającą, coraz intensywniejszą melodią. Do jej wtóru na scenę wchodzą, jeden za drugim, w dużych odstępach artyści ubrani w stroje wzorowane na ubiorach znanych wszystkim „wirujących” derwiszów. Idą wzdłuż ogromnej ściany domu zawieszonej na przedzie sceny, na jej środku zginają się w pół i wchodzą przez drzwi, których wysokość jest dostosowana do wzrostu małego chłopca, również biorącego udział w tej procesji. Zdaje się to trwać wieczność. I tu chwila próby dla współczesnego widza, którego cierpliwość została wystawiona na próbę. Ja po pewnym czasie zaczęłam poddawać się zniecierpliwieniu, wiercić się na twardym krześle. I nagle zrozumiałam, że nie można z tym walczyć, trzeba się poddać powolnemu rytmowi tych kroków i muzyki, i od tego momentu już nie był istotny czas ani jakość siedzenia. Gdy wszyscy weszli, ściana domu się podniosła i zaczęły się przeplatać kolejne, równie powolne obrazy, do jednego muzyka dołączyli następni, grający na tradycyjnych instrumentach, rozbrzmiał egzotyczny dla nas chrapliwy śpiew. Było w tym jednak coś hipnotyzującego, przyciągającego, wciągającego. Nawet gdy derwisze rozpoczynali wirowanie, było to senne, jakby zawieszone w przestrzeni. Na scenie pojawiły się żółwie, ptak, wieloryb, wyrósł las. Mały chłopiec odkrywał świat. Chwilami rozlegał się głos lektora, czytającego w oryginale fragmenty poezji Rumiego, sufickiego mistyka z XII wieku. Mimo że nie mogłam nic zrozumieć, to jednak z przyjemnością wsłuchiwałam się w melodię wierszy. I tu jedyny zgrzyt – niestety, gdy włączał się głos czytający po polsku, pryskała magia spektaklu, gdyż sposób interpretacji przypominał mi niezbyt udolne, sztywne niedzielne czytanie w kościele. Szkoda. Ale i tak wyszłam oczarowana magią Wilsona...

Katarzyna Walkowska