Trubadur 4-1(45-46)/2007-08 Strona główna

Zbrodnia i kara w Warszawskiej Operze Kameralnej

Literatura od samego początku jest sprzymierzeńcem, a jednocześnie wrogiem opery. Sprzymierzeńcem, bo najlepsze libretta operowe to przecież wielka literatura lub literacka inspiracja, o masie oper napisanych na podstawie romantycznych powieści klasy „B” nie wspominając. Z drugiej jednak strony odbiorca z wielką literaturą zaznajomiony, nie czujący specyfiki opery zawsze będzie tę ostatnią odsądzał od czci i wiary, że w porównaniu z literackim pierwowzorem jest płytka, rezygnuje z ważnych wątków, ogranicza się do najprostszych uczuć, nie ukazuje całej złożoności dzieła. No pewnie! Przecież nie to jest jej celem. Niezależnie w jakiej epoce kompozytor sięga po jakiś utwór literacki by zrobić z niego operę nie ma zamiaru powielać potęgi i wymowności literatury, bo nie ma na to szans, zresztą to już raz zrobiono. Najczęściej z dzieła literackiego czerpie jedynie interesujący, gładko opisany, ciekawy dla opery wątek, lub wręcz chce się posłużyć popularnością dzieła literackiego, aby i jego opera zyskała podobne zainteresowanie odbiorców. Wreszcie kompozytor ma do jakiegoś dzieła stosunek osobisty, chce nadać mu formę muzyczną, bo dzieło to pobudza jego talent do tworzenia. Zdarzają się dzieła literackie, które w powszechnym odczuciu wydają się niemożliwe do przełożenia na język teatru muzycznego. Jedną z takich powieści wydawała się Zbrodnia i kara Fiodora Dostojewskiego, odkąd jednak zobaczyłam na scenie baletowej impresję Borisa Ejfmana na temat jego Braci Karamazow łatwiej mi było zaakceptować wzięcie na warsztat teatru muzycznego tego typu powieści. Trudu tego podjęła się Bernadetta Matuszczak, kompozytorka od dawna współpracująca z WOK, na której to scenie pokazała już trzy swoje opery, m.in. Quo vadis, a więc dzieło także inspirowane wielką powieścią. Tym razem stworzyła dzieło maksymalnie oparte (jak zapowiadała) na słowie, wybranych frazach z powieści Fiodora Dostojewskiego, niosących największy ładunek emocjonalny. Pojawiają się też tylko najważniejsze postaci powieści: Rodion Romanowicz Raskolnikow, jego matka i siostra, Porfiry - śledczy i Sonia - symbol niepokonanej wiary, czystości i przebaczenia. Zabrakło może jej ojca, starego Marmieładowa, ale kompozytorka dążyła do maksymalnej prostoty opowieści i skrótowości – spektakl trwa około 50 minut. Prostota środków wyrazu użytych w realizacji spektaklu przynosi zaszczyt reżyserowi Jitce Stokalskiej i scenografowi Marlenie Skoneczko. Nawiązujące do epoki kostiumy i rekwizyty jak kanapa czy łóżko oraz stylizowana wielka ikona w finale to jedyne elementy, jakich użyły. Reszta to nagie szare ściany, zamykające klaustrofobiczną przestrzeń mieszkania Raskolnikowa i izdebki Soni. To one ustępując otworzą bohaterom świat w chwili gdy Raskolnikow zdecyduje się na wyznanie win i pokutę i ujmując za rękę Sonię podąży na wygnanie. Postaciom, a właściwie głównemu bohaterowi towarzyszą od czasu do czasu widmowe postaci, czarne, jakby wycięte z kartonu sylwetki moskwiczan, od pana w cylindrze po pochyloną babcię w chustce. Pełnią one zarówno role „techniczną” (zmieniają dekoracje przy otwartej kurtynie), jak i inscenizacyjną – są tłumem obserwującym wewnętrzną walkę Raskolnikowa, jego sumieniami, odbiciem jego rozterek, złem, które czai się w jego mózgu. Upadają, gdy sam bohater wyzwoli się z wewnętrznych okowów. Postaci te animowała, czyli ruch sceniczny stworzyła Aleksandra Dziurosz, młoda, niezwykle utalentowana choreografka, współpracująca m.in. z Polskim Teatrem Tańca.

Zadziwiające jest, że choć spektakl z muzyką Bernadetty Matuszczak jest bardzo skromny - trwa zaledwie godzinę i z konieczności pomija wiele wątków powieściowych - wydaje się zaskakująco pełny. Dla jednych był to wątły „bryk” z obowiązkowej lektury, dla innych głęboki i bardzo wciągający spektakl, ale te kilka scen miało swoją dramaturgię i sens. Przede wszystkim jednak był to spektakl bardziej teatralny.

W roli wyznawcy idei nadczłowieka, mordercy, Rodiona Raskolnikowa wystąpił młody baryton Robert Szpręgiel bez cienia żalu pozostawiający na boku piękny tembr swojego głosu, by chrapliwymi tonami przekazać cierpienie bohatera. Nie był może dość przejmujący, dość różnobarwny w swojej grze, ale też postawiono przed nim bardzo trudne zadanie. Wszyscy zresztą soliści mieli tu do czynienia z czymś zupełnie innym, niż operowa codzienność. Kompozycja Matuszczak opierała się bowiem w głównej mierze na swoistej melorecytacji, ale bardziej idącej w stronę mowy niż śpiewu. Najwięcej do śpiewania i to najpiękniejsze frazy tej opery - nie opery miała Sonia – Anna Wierzbicka. Jej modlitwa i scena z Raskolnikowem przeszywają serce do głębi. Pozostali artyści bardziej niż śpiewem (z racji wielkości i rodzaju partii) zachwycali grą aktorską: Dorota Lachowicz jako matka Raskolnikowa, Elżbieta Wróblewska (co za prezencja sceniczna!) jako jego siostra czy Krzysztof Kur w roli śledczego Porfirego.

Wreszcie sama muzyka... Bardzo subtelna, choć napisana na kameralny skład złożony głównie z instrumentów dętych, oniryczna, bardziej wydająca się podkładem instrumentalnym, muzyką teatralną niż samoistnym dziełem. Jednak i ona złożyła się na specyficzny klimat tego wyjątkowego spektaklu.

Katarzyna K. Gardzina