Trubadur 3,4(48,49)/2008 Strona główna

Faust jak z niemego kina

26 października mieliśmy przyjemność podziwiać w Warszawie spektakl wielkiego reżysera operowego Roberta Wilsona. Czekałem na niego z niecierpliwością, bo wiele słyszałem o tym reżyserze, widziałem jego spektakle w telewizji czy na nagraniach, ale byłem ogromnie ciekaw, jakie wrażenia będę miał po obejrzeniu opery na żywo.

Jak można się domyślić z początku mego tekstu, byłem zachwycony tym, co zobaczyłem na scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Robert Wilson był autorem nie tylko reżyserii, ale też i scenografii oraz ustawienia świateł, dzięki czemu stworzył bardzo spójną koncepcję – trochę jak ze snu, z powolnie poruszającymi się artystami, gdzie każdy gest zdaje się trwać wieczność, trochę jak z niemego kina. Bajeczne kolory, przede wszystkim błękity, które jednak nie były monotonne, z czerwonymi kostiumami Fausta i Mefistofelesa, bielą kwiatów i łoża Małgorzaty. Scena zabawy wiejskiej to korowód tancerzy przebiegających przez scenę, chwila ożywienia, choć bez radości, w tym prawie lunatycznym spektaklu. Świetny pomysł z oczyszczeniem sceny ze wszystkich zbędnych rekwizytów, nawet klejnoty Małgorzaty są w jej i naszej wyobraźni, a także w muzyce Gounoda. Niektóre obrazy wydawały się specjalnie pozostawione przez reżysera do naszej własnej interpretacji: spadająca „bomba-witraż”, czarne krzakowate konstrukcje w drodze bohaterów w Góry Hartzu, czarna, tłusta chmura spadająca na mieszkańców miasteczka na zakończenie drugiego aktu... - każdy może je odczytać po swojemu lub potraktować jedynie jako ozdobne formy, bo też teatr Wilsona to właśnie teatr formalny, a nie konceptualny. Ustawienie postaci było różnorodne: Faust jak amant z niemego kina, Małgorzata – wpierw heroina z powieści, na koniec dramatyczna postać, Mefistofeles zgrywający się jak klaun, Walenty – bohaterski, Marta – jak postać z komedii dell’arte, Siebel – delikatny młodzieniec nieświadomy tego, co się dzieje wokół niego.

Bardzo dobrze od strony aktorskiej wpasowali się w swe postaci wykonawcy, choć niektórych chyba sztywne gesty trochę uwierały, a może brakło im własnej osobowości, aby je wypełnić „duchem”. Największy mój aplauz wzbudził Artur Ruciński jako Walenty o mocnym, pełnym emocji głosie, dobrze odmalowujący targające nim uczucia – wpierw miłość do siostry, następnie potępienie niegodnej. Podobała mi się również Małgorzata Anny Chierichetti – to piękny głos, choć niezbyt mocny, w końcówce spektaklu również pełen wyrazu. Mniej zachwycił mnie José Luis Sola jako Faust, którego głos był zbyt mały i zbyt słaby, zwłaszcza w górach, jak na tę rolę, poza tym drażniący „starą”, „przedwojenną” barwą, nieco skrzekliwy. Również Vladimir Baykov jako Mefisto nie do końca spełnił oczekiwania – brakowało mi w jego głosie mocy i demoniczności, to chyba raczej bas-baryton. On jednak był z kolei najswobodniejszy aktorsko (może po prostu ze względu na specyfikę samej roli). Jego podskoki, kroczki i ukazujące się spod czerwonego cylindra rożki bardzo ubarwiały ten spektakl. Bardzo dobrze poradziły sobie w mniejszych rolach Katarzyna Suska jako Marta, zaznaczając wyraziście swą postać na scenie (komiczna stara podfruwajka), oraz Monika Ledzion jako Siebel (zmieniona nie do poznania przez „łysą perukę”).

Warto - po raz pierwszy od dawna w Operze Narodowej – podkreślić pracę, jaką wykonał dyrygent przy tym spektaklu. Gabriel Chmura przygotował muzykę Gounoda tak, że odarł ją z taniego efekciarstwa, ale nie pozbawił uroku i melodyjności. Orkiestra Teatru Wielkiego grała naprawdę bardzo ładnie, jak nieczęsto ostatnimi czasy (niestety) jej się zdarza. Ponadto dyrygent bardzo dobrze (na moje ucho) współpracował ze śpiewakami, w żadnym momencie ich nie zagłuszając. Muzyka była czytelna, tam gdzie trzeba wyróżniająca się, ale nie wychodząca „przed” i „nad” śpiewaków.

Jedynym zgrzytem była noc Walpurgii (choreografia Jonah Bokaer) – jeśli ma tak wyglądać, to lepiej by jej w ogóle nie było – wyglądała jak kwiatek doczepiony do kożucha, a właściwie chwast do futra z norek (niech obrońcy zwierząt mi wybaczą to porównanie, na usprawiedliwienie informuję, że nie mam futra ani kożucha). Na scenie wraz z pierwszymi taktami pojawiły się tancerki odziane w romantyczne różowe paczki z przyczepionymi małymi różkami i skrzydełkami u ramion i rozpoczęły banalne pląsy, monotonne i bez żadnej ciekawej myśli choreograficznej. Cały czas czekałem, że może pojawi się jakiś solista, coś się zacznie wreszcie dziać, ale mimo, że muzyka zapraszała do tańca, to tańca tam nie było, i nie była to wina tancerek, które robiły co mogły, ale z takim układem mogły niewiele.

Cieszę się, że mogłem poznać to dzieło Roberta Wilsona i że jest ono na stałe w repertuarze naszego teatru. Szkoda może, że tak późno, gdy mamy już rodzimych „Wilsonów” (Mariusz Treliński, Krzysztof Warlikowski, Tomasz Konina) – zapewne w jakimś momencie czerpiących z odkryć tego pierwszego, o czym po obejrzeniu Fausta można było się przekonać.

Łukasz Szczerbiński