Trubadur 1(50)/2009 Strona główna

Monumentalna Lukrecja w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej

Mam mieszane uczucia po obejrzanym właśnie spektaklu Lukrecji Borgii w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Z jednej strony inscenizacja Michała Znanieckiego jest raczej spójna – reżyser przeniósł akcję w czasy Mussoliniego we Włoszech, a przedstawienie protagonistów jako zwolenników hitlerowskiej dyktatury i młodych opozycjonistów okazało się całkiem nieźle pasować do historii Lukrecji Borgii, tu pokazanej jako stara, łysa kobieta, maskująca peruką i piękną suknią zarówno swój wiek, jak i nieczyste sumienie. Są tam jednak wstawki, które rozbijają tę spójność. Chwilami wydaje mi się, że reżyser stwierdził, iż sami śpiewacy nie są wystarczająco interesujący dla widza i uatrakcyjniał akcję na siłę – zamiast pokazać interakcje między Lukrecją i jej synem, w chwili pierwszego spotkania każe głównej bohaterce bezsensownie krążyć po obwodzie elipsy na środku sceny, w pełnej napięcia scenie między Lukrecją, jej mężem i synem w drugim akcie raptem pojawiają się żołnierze wynoszący martwe dzieci – czyżby testowano na nich trucizny przed podaniem właściwym ofiarom? Z tymi truciznami zresztą musi być coś nie tak, bo okazują się być w stanie stałym – Lukrecja w tej samej scenie ma nalewać je do pucharów, ale zamiast tego lunatycznie sypie na stół czerwony piasek z butelki. Ponadto, jak widać, nie dowierzano ich działaniu, bowiem w finale, mimo że podano nieszczęsnym młodzieńcom zatruty napój, to jeszcze ich dobijano strzałem w tył głowy, pozując całą egzekucję na – jak się dowiedziałem z wywiadu z reżyserem – zbrodnię w Katyniu, co wydało mi się niesmaczne. Żeby było ciekawiej, mordowanym za każdym strzałem oprawcy salutują hitlerowskim pozdrowieniem, dość nadużywanym w tym spektaklu... nie bardzo rozumiem – salutują ofiarom-opozycjonistom czy obecnemu przy tym Don Alfonsowi-Mussoliniemu? A do tego silnie zaakcentowany wątek gejowski – czemu nie, można i tak interpretować przyjaźń między Gennarem i Maffiem, ale czy musi być to zrobione aż tak nachalnie, jakby bardziej subtelne aluzje były niezrozumiałe dla widza? Czasem lepiej jest powiedzieć mniej, niż tak ostentacyjnie pokazywać całujących się i obściskujących przyjaciół oraz spluwających na ich widok żołnierzy, którzy następnie ukradkiem oddalają się krokiem defiladowym (pała z musztry).

Podobnie jak się to ma z reżyserią, mogę stwierdzić, że ogólnie podobały mi się dekoracje – ogromny plac w Wenecji przywodzący na myśl architekturę lat 30-tych XX wieku (tylko po co ten lejek pośrodku, po którym krąży Lukrecja), w domu Don Alfonsa imponujące schody i lustra (w których można podejrzeć, co się dzieje za kulisami w trakcie spektaklu), ciekawe rozwiązanie zręcznie pokazujące inwigilację Gennara. Nasuwa się jednak pytanie – dlaczego pałac tajemniczej arystokratki, do którego zwabiono Gennara i jego przyjaciół wygląda jak tawerna zastawiona po sufit butelkami – czyżby Lukrecja, która się później ujawnia jako gospodyni, została barmanką? Ostatnia scena zresztą w ogóle i scenograficznie, i reżysersko była najsłabsza – opozycjoniści się spili: właściwie nie trzeba było ich już truć, można było wygarnąć do podziemi bez trudności.

Wykonawcy głównych ról bardzo mi się spodobali – przede wszystkim znany z wielu nagrań z La Scali Marco Vinco jako Don Alfonso, przypominający zarówno wyglądem, jak i głosem Samuela Rameya. Stworzył bardzo wyrazistą, posągową postać męża Lukrecji, pokazując jednocześnie bogate możliwości swego pięknego głosu.

Jako Gennara usłyszeliśmy innego zagranicznego gościa, Luciana Botelho – ma on bardzo przyjemny głos stworzony do tego typu partii, choć nie do końca odpowiadały mi górne, dość ściśnięte dźwięki, za to podobały się – dobrze słyszalne piana. Stworzył przekonującą postać odnalezionego syna Lukrecji, miotającego się między miłością do matki a nienawiścią do słynnej zbrodniarki.

Jako Lukrecja wystąpiła Joanna Woś, świetna wykonawczyni ról belcantowych. Tym razem jej głos mnie nie zachwycił, wydawał się matowy i zmęczony, choć zrobiła na mnie duże wrażenie w prologu długim, narastającym pianem. Jako Lukrecja potrafiła mnie jednak przekonać do bycia zarówno okrutną trucicielką, jak i kochającą matką.

Fantastyczny był natomiast występ Agnieszki Rehlis jako Maffia Orsiniego – bardzo wiarygodna rola, a wykonanie wokalne – na wysokim poziomie. Żałowałem, że Maffio ma tak mało do śpiewania, a już w drugim akcie Il segreto per esser felici mógłbym słuchać w jej wykonaniu bez końca.

Na warszawskiej scenie pojawili się również młodzi, początkujący śpiewacy w rolach przyjaciół Gennara: Mateusz Zajdel (Liverotto), Maciej Nerkowski (Gazella), Jacek Kostoń (Petrucci) oraz Karol Kozłowski (Vitellozzo). Był to bardzo udany debiut – jeśli się nie mylę – na dużej scenie i mam nadzieję obserwować w przyszłości rozwój ich karier.

Bardzo dobrze zaprezentowali się również Patryk Rymanowski - Gubetta, Piotr Friebe – Rustighello i Dariusz Machej – Astolfo, ten ostatni bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.

Orkiestra pod dyrekcją Willa Crutchfielda grała naprawdę nieźle. Początkowo wydawało mi się, że dyrygent prowadzi spektakl za wolno, jakby z obawą, potem wszyscy się rozkręcili i brzmiało to doprawdy przyjemnie. Chwilami może odrobinkę orkiestra przykrywała śpiewaków, ale z drugiej strony bardzo dobrze i czujnie im partnerowała.

Łukasz Szczerbiński