Trubadur 1(50)/2009 Strona główna

Szepty i krzyki

Londyński weekend drugiej niedzieli listopada 2008 r. upływał, jak zawsze, w odświętnej atmosferze obchodów Remembrance Day, upamiętniającego ofiary i weteranów wojen (przede wszystkim obu światowych) prowadzonych przez Zjednoczone Królestwo. Na głównych placach i arteriach miasta odbywały się, oficjalne i spontaniczne, patriotyczne zgromadzenia i parady, z widocznym udziałem Polaków, a tradycyjne sztuczne maki – symbol pól bitewnych Flandrii – widniały w klapach płaszczy i za wstążkami kapeluszy, chroniących przed deszczem i porywistym wiatrem. Artystyczną kulminacją tychże uroczystości był koncert w prestiżowej Royal Albert Hall w niedzielę 9 listopada, na którym wykonano War Requiem Benjamina Brittena.

War Requiem op. 66 na solistów, dwa chóry: mieszany i chłopięcy, organy oraz dwie orkiestry po raz pierwszy zaprezentowane zostało w 1962 roku w Coventry Cathedral z okazji jej rekonsekracji po powojennej odbudowie. Od tej pory często uświetnia w Anglii uroczystości tego rodzaju. Brittenowski pomysł wyrażenia idei pacyfistycznej w formie mszy, ale bez celu liturgicznego, okazał się bardzo nośny. Połączenie tradycji i tekstu łacińskiej mszy za zmarłych (w partiach sopranu i chóralnych) z – wykonywanymi przez tenora i barytona – dziewięcioma poematami angielskiego poety Wilfrieda Owena (zabitego na froncie I wojny na tydzień przed jej zakończeniem) daje poruszające dzieło – poetyckie i ekspresyjne. Niekiedy teksty mszy i poematów „współpracują”, wzmacniając i wspólnie budując sens i efekt emocjonalny; w wielu momentach teksty Owena stoją jednak „obok” albo wręcz w niezgodzie, brzmią buntowniczo w kontekście tekstu mszalnego, kwestionując jego tradycyjne formuły jako nieadekwatne do wojennych wydarzeń i żołnierskich losów. Ta dialektyka, w pełni w trakcie koncertu wyartykułowana, określa także proces muzyczny Brittena, w którym dążenie do zmiany i kontrastu osadził kompozytor w ramach kontinuum brzmieniowo-formalnego. Muzyka to emocjonalna, ale bez sentymentalizmu, efektowna, acz bez efekciarstwa, nowoczesna, choć w sposób po staroświecku umiarkowany, dzięki czemu dociera nawet do bardziej zachowawczego odbiorcy.

War Requiem jest w Anglii przyjmowane zawsze w gorący sposób. Tym razem też nie mogło być inaczej, zwłaszcza że gościnnie występujące orkiestra i orkiestra kameralna Royal Opera House pod dyrekcją Antonia Pappano zagrały z dużą ekspresją, a jednocześnie w sposób precyzyjny, powściągliwy i zdyscyplinowany. Dyscyplina ta ujawniła się przede wszystkim w rytmicznej zwartości, jędrności i doskonałym zharmonizowaniu poszczególnych sekcji. Znakomite były dialogi instrumentów blaszanych, ładnie i stopliwie brzmiał kwintet smyczkowy. Podobać się mogły także chóry: trochę mniej chłopięcy Tiffin Boys’, usytuowany na galerii i puszczony na żywioł, choć przez to brzmiący adekwatnie spontanicznie, bardziej – operowy, imponujący dużym zakresem zmian dynamicznych i – w dziele Brittena bardzo na miejscu – dużymi kontrastami barwowymi pomiędzy poszczególnymi głosami. Dawało to przejmujący efekt w imitacyjnych przeprowadzeniach poszczególnych motywów i tematów, zwłaszcza w gniewnym, paradoksalnym Sanctus – z urywanymi buntowniczo słowami, opiewającymi przecież, przynajmniej literalnie (Hosanna in excelsis), Bożą chwałę.

Trzeba podkreślić, że wspaniały w tym świątecznym wykonaniu był duch zbiorowej współpracy i ewidentna dla słuchacza służebność wykonawców wobec dzieła, bez gwiazdorstwa i przesady, pełna za to żarliwego skupienia, które udzielało się widowni. Taki sam był więc odbiór – niehisteryczny, skupiony, żywy (zwłaszcza w finałowym Libera me wyraźne było wzruszenie i uniesienie słuchaczy), nagradzający na koniec zdecydowanym i niezdawkowym aplauzem, aczkolwiek nie standing ovation. Odpowiedni do okoliczności i jakości wykonania. Swój udział w budowaniu emocji miała też zapewne dyskretna, aczkolwiek konsekwentna „reżyseria”; na ostateczny rezultat wpłynęły bowiem na przykład sposób i rytm wstawania lub siadania chóru oraz solistów w konkretnie zaplanowanych momentach: energiczny i zdecydowany bądź spokojny i nieabsorbujący uwagi – adekwatnie do akcji lirycznej i charakteru tekstu.

Wykonanie było bardzo „skondensowane”, bez pustych miejsc, przejść i przerw, na jednym niemal „oddechu”. Wyraźnie wyakcentowało też Brittenowski „odautorski” wątek interpretacyjny: ukazując żałość i bezsens wojny, braterstwo młodych ludzi ginących na polach bitewnych, czyli nie gubiąc immanentnego pacyfistycznego przesłania – wykonawcy (zwłaszcza baryton w Libera me: ... Whatever hope is yours / Was my life also...) potrafili jednocześnie wyrazić komentarz autora, poniekąd ze współczesnego dystansu, dotyczący jego bezradności i bezsilności wobec śmierci, wojny i milczenia Boga. Jedyne, co autorowi pozostaje, to refleksja, hołd i świadectwo – requiem właśnie.

Duża w tym wszystkim zasługa solistów: świetnej Christine Brewer, śpiewaczki o nośnym, dźwięcznym sopranie i wyraźnie operowym ukierunkowaniu, oraz Iana Bostridge’a i Thomasa Hampsona. Zwłaszcza dwaj panowie, gwiazdy estrad, scen i płyt, potwierdzili swoją międzynarodową reputację, prezentując słuchaczom jedyny w swoim rodzaju, niezapomniany spektakl na dwa głosy i dwie osobowości. Osobowości wyraziste, lecz skrajnie odmienne: Hampson, znowu w świetnej formie wokalnej (po serii nieprzekonujących nagrań, jakby wymęczonych, bez siły), o proweniencji bardziej operowo-tradycyjnej, swobodny i na luzie, nawet bez muszki, oraz gniewny, napięty Bostridge o artystowskiej aparycji, z nieco zmatowionym głosem (w czasie koncertu stopniowo się rozgrzał) i specyficzną techniką wokalną. Hampson – bohaterski i chwilami lirycznie refleksyjny, Bostridge – raz nadekspresyjny (także wizualnie), raz opanowany i – chciałoby się powiedzieć – epicki. Osobowości odmienne, ale potrafiące też znakomicie współdziałać, jak w finałowym Let us sleep now, gdzie partie obu głosów przeplatają się i łączą na koniec w nierozróżnialną całość – emocjonalne zwieńczenie budowli, wirtuozowsko napisane i wykonane, będące jednoczesnym uspokojeniem i błaganiem, zjednoczeniem całego aparatu wykonawczego w jeden głos wołający o requiem aeternam i requiescant in pace.

Cokolwiek by bowiem sądzić o urodzie głosu obu śpiewaków, trzeba powiedzieć jedno: że ich światowa kariera i pozycja opierają się na silnym fundamencie. Technika wokalna obu panów jest „równa”, pewna i perfekcyjna, głosy – emisyjnie i technicznie poukładane w sposób absolutny, podawanie tekstu – choć zupełnie różne – cudownie plastyczne i świetne pod względem dykcyjnym. Bostridge, którego uznać można za specjalistę od War Requiem (ponad 50 wykonań!), dysponuje przy tym rzadką jednak u tenorów kulturą wokalną; prowadzi głos w sposób zachwycająco naturalny, bez jakichkolwiek operowych manieryzmów, a przy tym niesłychanie elastycznie. W Offertorium, zawieszając na chwilę – po wysokim dźwięku, w ciszy – pytanie Izaaka do Abrahama (But where the lamb for his burnt-offering?), doprowadził emocjonalne napięcie budowane od początku dzieła do szczytu. W tej kulminacji zdołał przekazać, bez sentymentalnej „łatwizny”, całym swoim kunsztem wykonawczym i interpretacyjnym potencjał zawarty w połączeniu słowa z muzyką. Zawładnął emocjami i myślami słuchaczy, którym udzieliło się przerażenie, groza, niezgoda na okrucieństwo Boskich zamiarów. To już nie jest wokalistyka klasyczna, to wokalistyka bez granic. (9 listopada 2008)

Grzegorz Piotrowski, Karol Szymański