Trubadur 4(13)/1999 Strona główna

Niespodzianki w operze
czyli o poznańskiej Traviacie

Zwabiony nazwiskami solistów mających stanowić trzon obsady Traviaty w poznańskim Teatrze Wielkim 23 października zdecydowałem: idę. Wszak to pierwszy raz od mojego przyjazdu do stolicy Wielkopolskiej Ziemi w 1997 roku, gdy na afiszu widniały obok siebie nazwiska Agnieszki Mikołajczyk i Adama Zdunikowskiego w głównych rolach, co pozwoliło mi mieć nadzieję na obejrzenie i wysłuchanie interesującego spektaklu.

Znalazłszy się na sali w pierwszym momencie zauważyłem drobną, acz istotną zmianę w wystroju jej wnętrza. Rzecz dotyczy kurtyny, której wygląd od niejakiego czasu ulega swego rodzaju ewolucji, co korzystnie odbija się na odnoszonym przez przybysza ogólnym wrażeniu estetycznym. I tak od okropnej płachty o barwie będącej zapewne miksem czerwieni, czerni, brązu i fioletu z wymalowaną pośrodku niesympatycznie bladozielonkawą twarzą przeszliśmy do eleganckiej i wytwornej czerwonej kurtyny dość bogato, choć bez przesady, zdobionej złotymi naszyciami i frędzlami, co w pełni harmonizuje z czerwienią ścian sali i obić foteli, kremową bielą pilastrów ściennych, ośmiokątnych kasetonów na suficie oraz dyskretnie złoconych balkonów. Przybyła licznie do opery publiczność zajęła wszystkie niemalże miejsca, dlatego też już w II akcie na sali zrobiło się gorąco i duszno, zwłaszcza na II i III balkonie (jak wiadomo, ciepłe powietrze wznosi się do góry). W momencie, gdy na widowni wygaszono światło do połowy, w głównej loży pojawił się dyrektor teatru Sławomir Pietras prowadząc za sobą całą świtę zaproszonych przez siebie gości, potem rozpoczęło się przedstawienie.

Z pierwszymi dźwiękami, jakie wybrzmiały z orkiestronu, podniosła się w górę kurtyna. Na skąpo oświetlonej scenie ukazała się postać kobieca na stojącym pośrodku łóżku, wokół którego zebrały się zakonnice, jakiś starszy mężczyzna (Giorgio Germont) oraz odziany w komżę, stułę i biret ksiądz odmawiający modlitwy za konających. Z bocznego wejścia wszedł ma proscenium młody człowiek, jak się później okazało, Alfred. Podczas gdy młodzian wyjął z zanadrza medalion, ksiądz leżącą na łóżku postać przykrył prześcieradłem, po czym wszyscy przyklęknęli (z wyjątkiem Alfreda najwyraźniej zauroczonego trzymaną w ręku błyskotką). Orkiestra grała ostatnie takty preludium, na scenie zapanowały egipskie ciemności, słychać było tylko cichy szum unoszonych w górę dekoracji i łóżko odjeżdżające za kulisy. Alfred stał jak wryty: cofnąć się nie mógł, bo przy tej ciemnocie istniało zagrożenie, że mógłby wpaść do orkiestronu. Mógł jednak postąpić ze dwa kroki w głąb sceny i zaintrygowało mnie, czemu tego nie uczynił? Przebrzmiały ostatnie akordy preludium, rozległy się śmiechy gości zaproszonych na przyjęcie. Naraz uniosła się cieniutka i niemal przezroczysta kurtyna odgradzająca dotąd Alfreda od całej reszty towarzystwa, które bawiło się w najlepsze. Dotychczas sądziłem, że przyjęcie u Violetty Valéry odbywa się w wytwornym paryskim salonie, toteż zdumiałem się ujrzawszy obraz, jaki ukazał się moim oczom: oto wnętrze przywołujące mi na myśl skojarzenie z halą zadaszającą perony na wrocławskim Dworcu Głównym. Ciemne ściany, prymitywne schody wiodące na balkon ustawiony na niezbyt salonowej, żelaznej konstrukcji oraz zwieszające się z góry okropne lampy zgrzytliwie kontrastowały z ustawionymi tu i tam obitymi na czerwono krzesłami i sofami, które w towarzystwie innej dekoracji, bardziej przypominającej elegancką salę balową, zapewne “czułyby się lepiej”. Myślałem także, że zebrane w progach domu Violetty towarzystwo, mimo że prowadziło życie lekkie i przyjemne (a może właśnie dlatego), ma na pewno poczucie smaku i gust również w miarę wyrobiony. Ale i tu się myliłem! Większość panów bowiem bawiła się we frakach i surdutach, co poniektórzy, mając już mocno w czubie, zataczali się po scenie w rozchełstanych koszulach. Flora, Violetta i może dwie inne damy ubiór miały rzeczywiście szykowny, lecz reszta pań prawie go nie miała: skąpe, niejednokrotnie nader ażurowe elementy garderoby oraz tzw. dodatki do “stroju” utrzymane były w czerni i intensywnej czerwieni. Pomysłowe fryzury oraz wyzywające makijaże żadną miarą nie pozwalały żywić wątpliwości, z kim mamy do czynienia i kto tak świetnie się bawi w apartamentach pięknej kurtyzany Violetty Valéry (cyt. za Przewodnikiem operowym Józefa Kańskiego).

W pierwszym akcie popularny toast Libiamo w moim odczuciu wypadł nieco blado i mało efektownie (nie wiem czemu to przypisać), lecz publiczność była zachwycona i sprowokowana przez zajmujących miejsca w loży głównej z dyrektorem na czele – zawzięcie biła brawo. Aria finałowa E strano nie była tym razem wykonana wielce brawurowo, lecz po opadnięciu kurtyny z zapałem oklaskiwaliśmy Agnieszkę Mikołajczyk.

Po przerwie z zainteresowaniem obejrzałem i wysłuchałem akt II. Tu już wszyscy wykonawcy “rozkręcili się” i śpiewali z minuty na minutę coraz lepiej. Najmocniej jednak przeżyłem akt III. Violetta w interpretacji Agnieszki Mikołajczyk była biednym, nieszczęśliwym stworzeniem, zasługującym na współczucie i rzeczywiście – udało jej się wzbudzić we mnie owo uczucie. Lecz aby ostudzić moje zachwyty i nieco zrównoważyć sytuację sceniczną, zupełnie drewniany był Adam Zdunikowski – stał jak wryty w momencie, gdy rażona atakiem słabości Violetta upadała, równie nieporuszony był w chwili, gdy wydawała ona ostatnie tchnienie w objęciach starego Germonta, Anniny i doktora. Było więc rzeczą wątpliwą, czy ją w ogóle kochał. Cały spektakl charakteryzowała pewna statyczność. Jak już wspomniałem, Mikołajczyk śpiewała prześlicznie, to ona była postacią nr 1 na scenie i publiczność sowicie ją nagradzała zasłużonym aplauzem. Jerzy Mechliński jako Germont śpiewał poprawnie, lecz mało wyraźnie artykulacyjnie. Stworzona przez niego postać nacechowana była iście ojcowskim ciepłem oraz mądrością i szlachetnością doświadczonego starszego człowieka. Zdunikowski miewał piękne momenty, ale nie wzbudził we mnie entuzjazmu. W roli Anniny wystąpiła Agnieszka Sobocińska, która z tak niewielkiej roli potrafiła zrobić to “coś”. Orkiestra, poprowadzona przez Krzysztofa Słowińskiego, zaczęła ciężko i ociężale, lecz koncepcję takiego wykonania lekkiej i wdzięcznej partytury Verdiego porzuciła już na początku I aktu. Chór zaprezentował się korzystnie i myślę, że wszystkim mógł się podobać. Po zakończeniu spektaklu głos zabrał Adam Zdunikowski, by w imieniu zespołu Opery Poznańskiej w kilku słowach złożyć życzenia dyrektorowi Sławomirowi Pietrasowi, który w tych dniach obchodził jubileusz 30-lecia swej pracy. Tym akcentem zakończył się ów wieczór, w czasie którego po raz kolejny zasłuchałem się w melodie Giuseppe Verdiego.

Mateusz Tarnawski