Biuletyn 4(17)/2000Strona główna

Fellini na pointach i w kolorze

Balet La dolce vita w choreografii Zofii Rudnickiej z muzyką Nino Roty (Teatr Wielki – Opera Narodowa, premiera 10.11.2000) to niewątpliwie świeży powiew w dziedzinie baletu, tak potrzebny warszawskiej scenie. Spektakl oparty na wątkach biografii mistrza włoskiego kina i motywach z jego filmów jest podzielony na dwie części.

W pierwszej śledzimy losy artysty od czasów dzieciństwa spędzonego w małym miasteczku po początki reżyserskiej kariery. Widzimy, jakie bodźce oddziaływały na małego Fefe. Mamy więc wędrownych cyrkowców, paradę ku czci Mussoliniego, pierwsze seksualne fascynacje. Chłopiec jest pod wrażeniem urody miejscowej piękności Gradiski, ale wpada w ramiona Sklepikarki, której obfite kształty przesłaniają mu świat. Cały zresztą balet opiera się na układzie: bohater i jego kobiety – kobiety fascynujące i pociągające, realne i wymarzone, eleganckie i wulgarne.

Dorosłego Frederico widzimy wraz z Giuliettą (Massiną) na planie filmowym oraz na widowni tandetnego teatrzyku, w którym ekipa filmowa szuka rozrywki, a reżyser – również natchnienia. Zabawna sekwencja występów przeplatanych zapowiedziami konferansjera (w tej roli aktor Władysław Grzywna) w naturalny sposób wykorzystuje chwyt teatru w teatrze.

Drugi akt jest mniej spójny. Przed naszymi oczyma przesuwają się sceny z filmów Felliniego, jego wizje i sny, których bohaterem jest filmowa postać – Guido (swoiste alter ego reżysera). Nie zabrakło nawet pięknej Anity Ekberg (Elżbieta Kwiatkowska), która wjeżdża na scenę w białym kabriolecie. Fantastyczny charakter scen zatytułowanych Zagubieni młodzieńcy, Miasto kobiet podkreśla istne szaleństwo barwnych kostiumów projektu Izabeli Chełkowskiej. Stroje skrzą się i mienią tysiącem barw, głowy tancerek zdobią fantazyjne kapelusze z piórami i toczki. O zawrót głowy może przyprawić scena Moda kościelna, której ledynymi bohaterami są kostiumy kapiące od złota. Po tym kolorystycznym rozpasaniu finał spektaklu urzeka prostotą.

Muzyka Nino Roty opracowana i zorkiestrowana przez Krzesimira Dębskiego jest wspaniała. Skoczne rytmy marszowe, roztańczone boogie-woogie, śpiewne walce budują niepowtarzalny nastrój charakterystyczny dla filmów Felliniego. Rozpoczynający i kończący spektakl motyw trąbki z La strady spina złocistą klamrą cały bukiet melodii.

Wiele by można napisać o wykonawcach La dolce vita. Każda, nawet najmniejsza rola została bezbłędnie obsadzona przede wszystkim ze względu na wiarygodność odtwarzanych postaci. Śliczna i pełna gracji Ewa Głowacka wcieliła się więc w rolę uwodzicielskiej Gradiski, obdarzeni zmysłem komicznym Andrzej Marek Stasiewicz i Karol Urbański – odpowiednio w role Szalonego i zwariowanego stryja Teo. Anna Białecka, której kreacja Piastunki w Romeo i Julii wywołuje zawsze salwy śmiechu, zagrała korpulentną Sklepikarkę. Beata Grzesińska była żywym portretem Gulietty Massiny – wzruszająca i śmieszna jednocześnie. Właściwie trzeba by wymienić wszystkich solistów, bo wszyscy stworzyli wyśmienite kreacje aktorskie. Warto także zauważyć talent Piotra Czubowicza w małej partii Encolpino. W realizacji wzięli też udział uczniowie warszawskiej Państwowej Szkoły Baletowej.

Główne role męskie powierzono czołowym tancerzom warszawskiej sceny. Postać młodego naiwnego Fefe odtwarzał Maksim Wojtiul, w roli dojrzałego Frederico wystąpił, jak zwykle doskonały pod każdym względem, Łukasz Gruziel. Filmowego Guido tańczył Sławomir Woźniak. On też miał największe pole do tanecznego popisu. Jeśli bowiem czegoś mi w tym spektaklu brakowało, to – paradoksalnie – tańca (oczywiście myślę tu o tańcu “baletowym”). Na szczęście zapomina się o tym natychmiast, gdy na scenę wpada kolorowy tłum by wykonać następne porywające boogie-woogie. Aż chciałoby się przyłączyć…

Katarzyna K. Gardzina