Trubadur 2(23)/2002 Strona główna

Kobieta–która–kocha
Fidelio w Poznaniu

Muzyka i teatr. Słuchanie i Patrzenie. Przychodzimy tu w jakimś szczególnym, sekretnym celu. Przychodzimy gotowi na Spotkanie. To tu ma się zdarzyć COŚ. Coś, czego sobie sami nie uświadamiamy. Nie umiemy. Albo nie chcemy. Jakiej rangi przeżycie, jakiego gatunku “dotknięcie” ma tam nas spotkać? Siadamy skupieni. Z tym niejasnym oczekiwaniem, czy nawet żądaniem, że TO ma się dokonać. Tu i teraz. W ciemnościach, zanim rozpocznie się uwertura – godzimy się na uwiedzenie; chcemy zostać porwani TAM – w obszar nienazwanego.

Uwertura. Kobiety. Patrzą na nas. Zwyczajne. W zwykłych ubraniach, szare, pomięte, zmęczone, nijakie, smutne, przechodzące przypadkiem kobiety. Kobiety, które piszą listy – pospiesznie, powoli, niektóre skupione, niektóre w ogóle nie wiedzą, co pisać. Błądzą gdzieś oczami. Ich świat jest zimny, biało-czarny, zamknięty ceglastym murem. Dynamiczne światło rysuje sylwetki, kawałki twarzy, dłonie pracowicie skupione nad kartką. Samotność. Tęsknota. Czekanie. Bierność. To jest czas pisania do zamkniętych w więzieniu mężów, synów, braci, ojców. Oddają kartki. Tylko jedna kobieta niczego nie napisze. Tylko ona jedna wstanie gwałtownie od stolika i odejdzie równie szybko – mocna – i wolna. W kroku Barbary Kubiak jest niepogodzenie, które tak silnie się w nas wpisuje; przetłumaczone na człowieczeństwo. To właśnie od niej nie będzie można oderwać oczu przez cały spektakl.

Za chwilę widzimy ją znowu. W garniturze. Z długimi włosami. Wygląda jak Indianin – stary wódz nieznanego nam plemienia. Barbara Kubiak nie udaje, że jest mężczyzną. Jest zdeterminowanym, gotowym do walki człowiekiem. Widzimy ją teraz w przestrzeni monochromatycznej, jasnoszarej, sterylnej, pełnej drobnych wydarzeń – picia herbaty, jedzenia ciastek, prasowania, oglądania zdjęć, liczenia pieniędzy, czytania starego Cosmopolitan. Każda z postaci ma swój rytm: powolny i niezdarny Jaquino z wielkim sztucznym kwiatem, który bezskutecznie próbuje wręczyć ukochanej, nerwowa Marcelina z żelazkiem i koszulą Fidelia, Rocco z portfelem, w którym jest za mało pieniędzy; wspólne, powolno-leniwe, sentymentalne oglądanie zdjęć – wszystko to kontrapunktuje osobność postaci, cztery oderwane “monologi” budują przejmujący obraz samotności. Sceny w domu Rocca Konina opiera na codziennych, prostych czynnościach; tworzy przestrzeń i sytuacje, które odsłaniają przed nami ludzi żywych, bliskich, możliwych. Oni nie grają, ale są – tu i teraz – wobec nas. Śmiejemy się z nich, ale przecież Konina reżyseruje ich czule, bez kpiny i przerysowania; żartobliwie, ale lekko. Podglądamy tęsknoty, marzenia i zawody miłosne doskonale je rozumiejąc.

Dopiero kiedy na ogromnym ekranie pojawi się twarz Pizarra, a scenę zajmą szpalery mężczyzn w czarnych okularach – wraca więzienie, niejasne poczucie zagrożenia. Więźniowie w świetle jarzeniówek śpiewają o słońcu. Słońca w ogóle nie ma. Jakby w świecie Koniny w ogóle nie istniało. To więzienie nie ma krat. Może ono jest tylko więzieniem wybudowanym w wyobraźni, w niemożności doznania wolności? Więzienie subiektywne – przeżywane przez każdego w samotności, nieokreślone, a przez to tym bardziej groźne. Pułapka zastawiona na siebie samego. Nad głowami więźniów zdjęcia dzieci. Konina nie mówi o abstrakcyjnej wolności. Mówi o czasie utraconym, o czasie niebycia z tymi, których się kocha. O tęsknocie, która się miesza z rozpaczą tak, że już nie można ich rozróżnić.

Jest taka cierpienia granica, / za którą się uśmiech pogodny zaczyna, / I nie wie już człowiek, i już zapomina, / o co miał walczyć i po co. Ale jest jeszcze ktoś, kto walczy.

Aria Leonory jest niebieska – pas świecącej na niebiesko podłogi, niebieski ekran; wydaje się, że powietrze też jest niebieskie. Tylko białe koło w tle. Niebiesko i ona – postać bez twarzy – jak archetyp kobiety-matki, kobiety-która-kocha, a może już nie kobiety, ale po prostu człowieka-który-kocha. Ta geometryczna, czysta przestrzeń przenosi nas daleko poza fabularną historię o pani przebranej za pana. Aria o miłości. Nagle wydaje się cudowną pieśnią, w której jest siła, z jaką stary człowiek mówi o miłości, z perspektywy utraty – jej ranga jest nieskończenie wyższa, niemal absolutna. Ucieleśnione, czyste pragnienie miłości, jak antidotum na lęk współczesnego świata, jak manifest – operowa odpowiedź dla Sarah Kane. Kubiak przekonuje nas, że miłość jest jeszcze dzisiaj możliwa.

Florestan w więzieniu. Kilka krzeseł. Pusta scena. Miłość, tęsknota – to w spektaklu Koniny projekcja, wspomnienie jednej z wielu domowych kolacji, kiedy Leonora zrobiła ciasto i może to były jej urodziny, więc pili czerwone wino w kuchni, która była wtedy pomalowana na żółto, a Leonora była ubrana w brązowy sweter i rozmawiali o niczym i śmiali się i smakowało im ciasto. I nic więcej.

A za chwilę ona, Fidelio, ma kopać Florestanowi grób. Na ziemi leży czarny worek z prosektorium. Więc ona kopie grób, żeby go nigdy nie wykopać. Wolno, najwolniej jak umie. Wydaje się, że mogłaby tak kopać wiele tygodni, miesięcy i lat. Czas stanął w miejscu.

Finał spektaklu – wolność, czyli spotkanie tych, którzy tęsknili za sobą, możliwa za sprawą Don Fernanda, przybywającego niespodziewanie deus ex machina – jest jak testament Beethovena: To byłoby wszystko. Z radością śpieszę śmierci naprzeciw. (...) Przyjdź, kiedy zechcesz: wychodzę odważnie naprzeciw ciebie. Bądźcie zdrowi i nie zapominajcie o mnie całkiem po mojej śmierci. Zasłużyłem sobie u Was na to, myśląc w życiu często o Was, by Was uczynić szczęśliwymi. Bądźcie nimi!

Kobiety z pierwszej sceny – zwyczajne, szare, w płaszczach i czapkach, i z torebkami, odzyskały mężów, braci i ojców. Stoją teraz razem – objęci albo trzymając się za ręce, zakłopotani, niepewni. Marcelina cierpi z powodu miłości nieodwzajemnionej. Jaquino wciąż beznadziejnie ją kocha. Rocco drze pieniądze. To nie one okazały się najważniejsze. Życie toczy się dalej. Nie jesteśmy szczęśliwi. My tylko bardzo pragniemy być szczęśliwi.

Anna Bogońska