Trubadur 2(23)/2002 Strona główna

Trafiłam na swoją pasję!
Rozmowa z Anną Karasińską

- “Trubadur”: Odbyła Pani długą edukację muzyczną, zgłębiała tajniki sztuki wokalnej. Po ukończeniu studiów wyjechała Pani na studia podyplomowe w Londynie, brała udział w wielu kursach wokalnych...

- Anna Karasińska: Tak, przed studiami chodziłam do średniej szkoły muzycznej, a jeszcze wcześniej do szkoły podstawowej w klasie fortepianu. Śpiewać lubiłam od zawsze. Myślę, że trafiłam na swoją pasję. Jestem szczęśliwa, że mogę wykonywać zawód, który kocham.

- A dlaczego zamiast po studiach zacząć już śpiewać zawodowo dalej się Pani uczyła? Czy czuła się Pani jeszcze niegotowa do zawodu śpiewaczki?

- Absolutnie tak. Uważam, że człowiek uczy się przez całe życie. Ja ciągle odkrywam coś nowego, pracując nad kolejnymi dziełami muzycznymi. Po studiach czułam, że powinnam jeszcze więcej się dowiedzieć, aby tym rzetelniej wykonywać swój zawód.

- Czy inaczej należy śpiewać muzykę francuską, a inaczej angielską?

- Studiując w Royal Academy of Music w Londynie miałam swojego pedagoga, a oprócz tego pracowałam z wybitnymi muzykami (śpiewakami i pianistami), którzy specjalizowali się w muzyce francuskiej, niemieckiej, angielskiej i włoskiej. Od każdego z nich można się było wiele dowiedzieć. Z jednej strony, ich przekazy się pokrywały, bo muzykalność jest uniwersalna, ale wiele spraw dotyczących wykonawstwa bardzo się od siebie różniło.

- Czy Pani zdaniem np. oratoria należy śpiewać głosem nieoperowym?

- To kwestia wrażliwości. Tu działa wiele czynników: akustyka sali, orkiestra, emocjonalność danego utworu, a przede wszystkim tematyka dzieła. Nie potrafię powiedzieć, że coś się śpiewa takim, a nie innym głosem.

- Kursy wokalne służą jednak przede wszystkim doskonaleniu interpretacji, co nie jest chyba związane ze stylistyką? Czy można się nauczyć interpretacji?

- To złożony problem. Uważam, że styl utworu ma olbrzymi wpływ na interpretację. Każdy człowiek ma w sobie potrzebę interpretowania i sposób, w jaki to rozwija, zależy tylko i wyłącznie od jego wrażliwości. Zależy też na pewno od pedagogów, których spotka na swojej drodze. Ja miałam szczęście spotkać wielu mądrych i wspaniałych ludzi także w kręgach pozamuzycznych. Czasem po rozmowie z nimi przekonuję się, że o pewnych rzeczach można śpiewać zupełnie inaczej.

- Sposobów interpretacji nie szuka więc Pani tylko w muzyce?

- Oczywiście, że nie. Słowo jest dla mnie równie ważne. Mój ojciec zainteresował mnie poezją. Wiersz można powiedzieć na 100 rożnych sposobów, są w nim miejsca mniej lub bardziej ważne - należy to zróżnicować. Z tego powodu uwielbiam kameralistykę.

- Na początku śpiewała Pani muzykę oratoryjną i kameralną, dopiero potem zaczęła Pani śpiewać partie operowe na scenie.

- Tak. Zawsze byłam zafascynowana operami Mozarta i świetnie odnajdywałam się w tym repertuarze. Cięższy repertuar operowy? Tak, ale wydawało mi się, że mam jeszcze na to czas - zajmowałam się więc kameralistyką i muzyką oratoryjną.

- A konkursy wokalne? Czy była to chęć sprawdzenia siebie?

- Chyba jestem nietypowa, bo uwielbiam konkursy! Uwielbiam wyzwania, kiedy muszę pokazać, na co mnie stać. Nauczyłam się tego w szkole średniej. Nasza nauczycielka, Lidia Małachowicz, przygotowała nas do tego mentalnie. Nauczyła nas, że każdy egzamin jest świętem. I tak traktuję każdy występ - każdy jest wyzwaniem. Jeśli mogę się sprawdzić, porównać z innymi, robię to. Uwielbiam pracować przed konkursami, próbuję wszystko dopiąć do granic możliwości.

- A jak zareagowała Pani na Wyróżnienie Pamięci Haliny Słonickiej, którym uhonorowano Panią podczas I Edycji Nagrody im. Andrzeja Hiolskiego?

- Byłam niesamowicie zaszczycona i wzruszona. Po raz pierwszy ktoś docenił moją pracę operową. Było to dla mnie bardzo ważne i dodało wiary w siebie.

- Związała się Pani z Operą i Operetką w Krakowie, gdzie śpiewała Pani Paminę w Czarodziejskim flecie, wzięła Pani również udział w słynnej inscenizacji Capulettich i Montecchich Belliniego pod dyrekcją Richarda Bonynge’a. Która z ról była Pani bliższa?

- Trudno powiedzieć, jestem osobą ambitną. Gdy zabieram się za nową partię, staram się ją wykonać jak najlepiej. Pracując na przykład nad Bellinim, z początku wydawało mi się to bardzo trudne. Bel canto wymaga trochę innej pracy nad oddechem. Podczas prób z maestro Bonyngem i dyrektorem Straszyńskim odkrywałam coraz więcej w tej muzyce. Było to fascynujące. W operach Mozarta zawsze czułam się świetnie, choć one również wymagają dużego nakładu pracy.

- Pracowała Pani z wybitnym specjalistą od muzyki bel canto, Richardem Bonyngem...

- Maestro Bonynge jest niesamowicie cierpliwym człowiekiem, wiele nam tłumaczył, ale dawał też dużo swobody. Można było rzeczywiście wspaniale muzykować. Śpiewak czuł się niezwykle komfortowo, gdy maestro prowadził orkiestrę. W tamtych czasach orkiestra była raczej wyciszona, można było bawić się koloraturami i głosem. Bardzo przyjemnie to wspominam.

- Romeo i Julia to, jak wiadomo, para zakochanych, Romeo jest rolą spodenkową, śpiewaną przez kobietę. Czy łatwo było to zagrać?

- Pani Bożena Zawiślak, która śpiewała Romea, jest wspaniałą aktorką, ma wielki potencjał. Nie dość, że jest niezwykle wyrazista na scenie, to jeszcze wydobywa bardzo wiele z partnera. Bożena Zawiślak była tak prawdziwa, że nie czułam, że jest ona kobietą grającą mężczyznę.

- Czy inaczej śpiewa się występując z dyrygentem i pianistą? Czym różni się współpraca z dyrygentem od współpracy z pianistą?

- Śpiewając bardzo dużo muzyki kameralnej jestem przyzwyczajona do samodzielności scenicznej, do tego, że dużo ode mnie zależy, chociaż zawsze jest to oparte na partnerstwie. Gdy jednak śpiewam pod dobrą batutą i jeżeli dyrygent ode mnie czegoś konkretnego oczekuje, staram się to wykonać. Bardzo mobilizuje mnie pan Andrzej Straszyński do tego, aby pokazać głosem coś innego. Śpiewaliśmy kiedyś sceny z Fausta Schumanna - ja śpiewałam Małgorzatę i małe role, jakby z zaświatów. Pan Andrzej prosił mnie, aby te role zaśpiewać innymi głosami, bardziej charakterystycznymi. I to się powiodło. Śpiewanie z kimś, kto ma konkretną wizję utworu jest dla mnie wyzwaniem. Jestem równie zadowolona, gdy sama mogę wykazać się kreatywnością.

- A czy tak samo jest z reżyserami?

- Trudno powiedzieć, nie mam tak dużego doświadczenia stricte operowego i scenicznego, jak moje doświadczenie muzyczne. Pracowałam z kilkoma reżyserami, każda praca inspiruje. Pamiętam pracę z panem Wojciechem Adamczykiem, gdy przygotowywaliśmy w Krakowie Capulettich i Montecchich. Pan Adamczyk wiedząc, że jest to moja pierwsza tak poważna rola, poświęcił mi dużo czasu, pomógł mi odnaleźć się w tej roli. W miarę upływu lat i kolejnych spektakli potrafię w sobie odnaleźć emocje, które mogą być interesujące na scenie i ta pomoc nie jest mi już tak nieodzowna.

- W ostatnim czasie brała Pani udział w dwóch bardzo różnych inscenizacjach. Capuletti i Montecchi to tradycyjna, belcantowa, śpiewna, przebojowa opera, wystawiona bardzo tradycyjnie, z bajeczną scenografią. Peleas i Melizanda to opera współczesna, trudna, wystawiona w sposób unowocześniony. W której inscenizacji mogła Pani lepiej siebie odnaleźć?

- Cała zewnętrzność opery jest ważna dla śpiewaka i inspiruje go do pewnych przemyśleń. Ale ja koncentruję się na psychice Melizandy, która moim zdaniem jest bardzo podobna w świecie współczesnym i bajkowym. Gdy starałam się zrozumieć Melizandę, wolałam wyobrazić sobie jej odczucia, jej przeżycia, niż to, w co byłaby ona ubrana.

- Wystawna scenografia trochę ukrywa śpiewaka-aktora.

- Czy ja wiem? Dla mnie nie jest to aż taki problem. Lubię dobre spektakle. Nie podoba mi się, jeżeli coś jest zrobione na siłę, niezależnie od rodzaju inscenizacji. Jeżeli natomiast pomysł ma sens, to absolutnie go akceptuję i nie odrzuca mnie, gdy Madame Butterfly nie ma parasolki. Liczy się prawda!

- Partia Melizandy była Pani debiutem na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie. Przedtem śpiewała jeszcze Pani Annę w Nabuccu, ale tak naprawdę to Melizanda była pierwszą wielką Pani produkcją w Warszawie. Co było najtrudniejsze w partii Melizandy?

- Najtrudniejsze były początki, nie znam francuskiego i musiałam wszystko przedukać. Trudne było też odczytanie partii, nie jest to muzyka, która od razu wpada w ucho. Potem odkrywanie świata wrażliwości francuskiej było czystą przyjemnością. Sama postać jest dziwna. Kolejnym etapem, po odczytaniu i nauczeniu się partii, były rozmowy z reżyserem. Szukaliśmy dróg i właściwie pojawiły się same znaki zapytania! Trochę mnie to przeraziło, trzeba było na coś się zdecydować. Reżyser, Tomek Konina, był tu bardzo pomocny, nie sugerował nic, ale pomagał nam w tym, co może być dobre, co może mieć głębszy sens. W dramacie tym jest bardzo dużo niedopowiedzeń. Niewiele wiemy o Melizandzie. Cały czas tworzę i wzbogacam tę postać, nie jest to jeszcze to, czego bym sama od siebie oczekiwała. Jest to bardzo duże wyzwanie. Staram się być prawdziwa, ze spektaklu na spektakl coś znajduję, cały czas ta rola we mnie pracuje.

- Czy z Julią było podobnie?

- Julia była nieskomplikowaną osóbką, zakochaną, gotową oddać życie za miłość. Od strony emocjonalnej nie było to tak duże wyzwanie. To zależało od spektaklu, gdy partnerzy grają “mocniej” trzeba grać inaczej, czasami koloratury były bardziej nasycone emocjonalnie, czasem nie.

- A czy śpiewanie tak dużej roli jak Melizanda z pianistą, a nie dyrygentem, było trudne?

- Dla mnie osobiście nie. Wykonuję dużo muzyki kameralnej, na stałe współpracuję z Krystyną Borucińską. Moja siostra jest pianistką i właściwie od dzieciństwa mam kontakt z tym instrumentem. Nie przeraża mnie godzina lub dwie na scenie z samym fortepianem. Kolorystyka tego instrumentu może być tak różna, ciekawa, emocjonująca, zwłaszcza pod palcami tak wspaniałego artysty, jakim jest Krzysztof Jabłoński. Wersja Peleasa i Melizandy z fortepianem jest moim zdaniem bardziej intymna, osobista, co zwłaszcza w tej inscenizacji jest wspaniałe. Nie zdawałam sobie sprawy, że będzie to aż tak teatralne przedstawienie.

- Zarówno Pani, jak i dwóch barytonów – Andrzej Witlewski (Golaud) i Mariusz Godlewski (Peleas) - jesteście, jeśli chodzi o działalność operową, na początku drogi artystycznej. Czy nie bała się Pani śpiewania z młodymi, nie tak bardzo doświadczonymi artystami?

- Ależ moim zdaniem oni byli bardzo doświadczeni! Widać to po efektach. Doskonale opanowali i interpretowali swoje partie. Mieli bardzo dużo energii i zapału do pracy, co jest bardzo ważne. Obaj byli wspaniali, mobilizujący i inspirujący.

- O jakich rolach, partiach Pani marzy?

- Nie czuję się specjalistką od opery, opera to dla mnie jedna z dziedzin muzyki. Bardzo wnikliwie rozpatruję propozycje. Moim największym marzeniem jest śpiewać jak najwięcej pieśni. Chciałabym, żeby publiczność polska pokochała ten rodzaj muzyki, śledziła słowa. To fascynująca muzyka. Jeśli chodzi o operę, zdaję się na doświadczenie osób, którym ufam. Ja to doświadczenie dopiero zdobywam. Jest wiele partii, które mnie fascynują, ale o których wiem, że jeszcze nie są dla mojego głosu lub nie pasują do typu mojego głosu.

- A Pani plany wokalne?

- Na festiwalu w Dusznikach mam recital pieśniarski z panią Krystyną Borucińską, mówię o tym z wielką radością. Na Warszawskiej Jesieni będę śpiewać w jednoaktowej operze współczesnej Osvaldasa Balakauskasa La lontaine do tekstów Oskara Miłosza, również po francusku. Zaśpiewam Gabrielę w Diabłach z Loudun Krzysztofa Pendereckiego w Teatrze Wielkim. Współpracuję z prawie wszystkimi filharmoniami w Polsce i będę śpiewać dużo muzyki oratoryjnej.

- Pani mąż też jest muzykiem. Czy to przeszkadza w życiu codziennym lub pracy?

- Bardzo rzadko ze sobą pracujemy, ale często się inspirujemy. Słuchamy się nawzajem, dzielimy się uwagami. Mój mąż nie jest śpiewakiem i potrafi spojrzeć na moją pracę z dystansu, co bardzo mi pomaga.

- Bardzo serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych sukcesów.

Rozmawiał Tomasz Pasternak