Trubadur 2(23)/2002 Strona główna

Magnetyzm Trelińskiego
Oniegin w Operze Narodowej

I znów to samo, co rok wcześniej podczas premiery Otella: wielki szum i poruszenie w telewizji czy radiu, wzmianki we wszystkich polskich gazetach, spekulacje w Internecie na temat wartości artystycznej spektaklu... Mariusz Treliński jest chyba obecnie najbardziej znanym polskim reżyserem operowym, ale z tym oszałamiającym sukcesem łączy się też ciężkie brzemię: widzowie nauczyli się już wymagać od każdego zrobionego przezeń spektaklu wielkiej, spójnej i zachwycającej wizualnie wizji artystycznej. Podobno (bo na operze tej nie byłem – częściowo z powodu braku zainteresowania Verdim w ogóle, a częściowo z powodu małej liczby przedstawień) do oczekiwań tych nie dorósł wspomniany wyżej Otello: jeśli jest to prawda, warszawski Eugeniusz Oniegin – a właściwie Oniegin, bowiem reżyser zdecydował się na skrócenie tytułu opery – byłby logiczną konsekwencją tamtego dzieła. Znamy przecież Trelińskiego jako reżysera przedstawień na najwyższym światowym poziomie, a mianowicie Króla Rogera i Madame Butterfly, które stały się jedną z najlepszych wizytówek polskiej kultury na świecie. Otóż przewiduję – chociaż kiepski ze mnie wizjoner – że z Onieginem się to nie powtórzy. Jest to z pewnością dzieło wielkie i zrobione na poziomie godnym naszego największego teatru, ale – mimo wszystko – nie chwaliłbym się nim światu.

Jaki był tym razem pomysł Mariusza Trelińskiego na inscenizację? Otóż na scenę wprowadzono niemą postać niejakiego O*** (którą to rolę wybitnie odtworzył Jan Peszek) – starszego pana w lśniąco białej kurtce, który nawet po zakończeniu przedstawienia pozostaje dla widzów zagadką. Czy O*** jest starym Onieginem, wspominającym swoją przeszłość? Czy też może kusicielem, “rajskim wężem” jak śpiewa Tatiana, który zwodzi głównego bohatera i pcha go do coraz to tragiczniejszych w skutkach decyzji? Demonem? Medium? Wszystkimi powyższymi razem? Prawdopodobnie nawet sam reżyser nie potrafiłby dać jednoznacznej odpowiedzi. Tak czy inaczej, wprowadzenie owego O*** było zabiegiem naprawdę genialnym – dzięki temu opera Czajkowskiego zyskuje “drugie dno” i nowe znaczenia.

Szkoda wielka, że wyobraźnia M. Trelińskiego tym razem nie złożyła się na naprawdę spójną wizję i w zasadzie jedynym elementem integrującym wszystkie trzy akty jest wspomniany O*** – a to w moim odczuciu zbyt mało. Akt pierwszy utrzymany jest w typowej konwencji cepeliady rosyjskiej: tutaj brzózki, tam jabłuszka, ówdzie kwiatuszki. Scenografia albo ubożuchna (sceny w domu Łariny), albo nudna (wielkie, czerwone i – na oko – kartonowe drzewo pokazane na białym tle pasuje do opery Czajkowskiego jak – wybaczcie mi porównanie – Jerzy Grzegorzewski do Snu nocy letniej). Wreszcie – w aktorskiej grze śpiewaków nie można dostrzec praktycznie żadnych zamysłów reżyserskich. Akt drugi to już zupełnie inna jakość: dynamiczne, brawurowo zagrane sceny na balu u Łariny wsparte przepiękną kolorystyką (mimo głupawych różowych masek noszonych przez większość uczestników wspomnianego balu) doskonale kontrastowały ze sceną pojedynku, gdzie z kolei sprawdziła się scenografia ascetyczna: ponure, zimowe brzozy w rogu sceny i padający śnieg. Takie potraktowanie realiów pozwoliło uwypuklić rozgrywającą się na naszych oczach tragedię. Oto rozpada się przyjaźń Leńskiego i Oniegina. Pokłócili się i jeden wyzwał drugiego na pojedynek. Można jeszcze załagodzić spór, lecz żaden nie chce pierwszy wyciągnąć ręki do zgody. Sekundanci dają sygnał. Pada strzał... Scenografia ascetyczna: ponure, zimowe brzozy w rogu sceny, padający śnieg i martwe ciało Leńskiego...

No i wreszcie akt trzeci, utrzymany w konwencji ultranowoczesnej. Przyjęcie w Petersburgu przemienia się w groteskowy pokaz mody, co stanie się na pewno bardziej zrozumiałe, jeżeli wiemy, że kostiumy przygotowała Joanna Klimas, będąca “na co dzień” jedną z wpływowych polskich projektantek w dziedzinie ubioru. Przez scenę przebiega pięć różowych promieni światła, a podłoga upstrzona jest dziesiątkami fosforyzujących neonów tegoż koloru... Zawiódł mnie tylko finał opery, na który M. Treliński wyraźnie nie miał pomysłu: zza sceny wyleciało kilkaset jabłek, tocząc się w różnych kierunkach, wpadając śpiewakom pod nogi i wlatując do orkiestronu. Ja wiem: jabłko, Ewa, wąż, rajski ogród... ale mimo wszystko nie przekonuje mnie ten pomysł reżysera. Można było naprawdę zakończyć Oniegina w sposób bardziej dramatyczny.

A dlaczego nie przekonuje mnie ta wizja opery Czajkowskiego? Z tego samego powodu, dla którego uznałem za kiepski wygłup Magnetyzm serca w reżyserii Grzegorza Jarzyny (*): reżyserowi zabrakło konsekwencji w uwspółcześnianiu dzieła. Akt pierwszy (epatujący wsiową, rosyjską cepelią) i akt trzeci (utrzymany w stylistyce dyskoteki) jakoś się ze sobą kłócą i gryzą. Najbardziej wypośrodkowany jest akt drugi i gdyby na podobną modłę przerobić akt pierwszy, Oniegin mógłby się stać przedstawieniem naprawdę wielkim. A tak – mamy, co mamy.

Jeśli chodzi o wykonawców, Marcin Bronikowski (niestety nie miałem okazji widzieć Mariusza Kwietnia) w pierwszym akcie w ogóle nie był słyszalny. Być może był stremowany: 6 kwietnia (kiedy Oniegina oglądałem) był dniem jego debiutu w tej partii w Warszawie. Nawet w akcie II, gdy głos śpiewaka uległ radykalnej poprawie, odtwarzana przez niego postać pozostała bezbarwna (dopiero w połowie III aktu udało mu się przełamać ten impas). Na tle swego scenicznego partnera zabłysnęła jeszcze bardziej Jekatierina Sołowiowa, śpiewająca partię Tatiany: piękna, doskonała aktorsko i obdarzona wspaniałym głosem, ani na chwilę nie “spuściła z tonu” podczas iście dla niej morderczego pierwszego aktu z potężnymi i trudnymi do śpiewania monologami. Niekwestionowanym bohaterem II aktu był natomiast Adam Zdunikowski jako Leński. Rolę antagonisty Oniegina wyśpiewał tak przepięknym i pełnym głosem, że podczas końcowych oklasków przypadły mu co najmniej tak głośne brawa, jak głównemu bohaterowi. A już aria Powiedzcie gdzie, o gdzie jesteście – młodości mej złociste dni? w jego wykonaniu była absolutnym szczytem wokalnej maestrii. Wreszcie w III akcie perfekcyjnym księciem Greminem okazał się jeden z naszych najświetniejszych basów – Romuald Tesarowicz.

Jacek Kaspszyk, prowadząc orkiestrę, po raz kolejny potwierdził swą sławę jednego z największych polskich dyrygentów, szczyty dynamizmu osiągając na początku II aktu w scenie balu.

Ostatecznie więc oceniam Oniegina – według szkolnej skali ocen – na pełną czwórkę. Ale tylko czwórkę, bez jakichkolwiek plusów czy minusów. Dlatego zdziwię się, jeśli Plácido Domingo lub ktokolwiek inny zechce tę inscenizację zakupić. Za to z niecierpliwością czekam na obiecywaną nam od jakiegoś czasu przez Trelińskiego realizację Damy pikowej. Tam nie ma scen wiejskich.

Tomasz Flasiński

* – “współczesna” wersja Ślubów panieńskich Fredry, wystawiona w Teatrze Rozmaitości.