Trubadur 2(35)/2005 Strona główna

Kandyd na polskich dróżkach

Tomasz Konina, reżyser Kandyda, operetki Leonarda Bernsteina zaprezentowanej po raz pierwszy w Polsce przez Teatr Wielki w Łodzi, zabrał widzów w ekstremalną podróż śladami Wolterowskiego bohatera. Mimo dbałości organizatora o atrakcyjność programu, wycieczka okazała się bardzo nużąca.

Trzeba jednak przyznać, że broadwayowsko-operetkowo-voltairowska mieszanka, jaką jest dzieło Bernsteina, sprowokowała Koninę do wielu, a nawet zbyt wielu, oryginalnych pomysłów. Kolejnym odmianom losu prostaczka Kandyda, wierzącego, że żyje na najlepszym ze światów, towarzyszy tłumek turystów, w który przedzierzgnął się chór Teatru Wielkiego. Kierownik wycieczki to postać tak mistrzowsko poprowadzona, że często odwraca skutecznie uwagę od głównych bohaterów. Przemysław Rezner jest do bólu prawdziwy i niesamowicie komiczny, gdy na brzeżku sceny, znudzony i obojętny, zajada jajka na twardo czy pije herbatkę z termosu, a jego wycieczka emocjonuje się właśnie egzekucją. Szkoda, że wątek „turystyczny”, przez większość spektaklu wydający się być przewodnim, rozpływa się gdzieś w ostatnich scenach, ustępując filozofującemu finałowi z zupełnie z innej bajki.

Tomasz Jedz w roli tytułowej pokazał całkiem spory talent do śpiewania musicalowego. Choć momentami wyraźnie miał kłopoty z górnymi dźwiękami, zwłaszcza w songu z I aktu, to jednak bardzo dobrze poradził sobie z resztą partii. Gorzej było z kreacją aktorską, lecz tutaj chyba należy mieć pretensje do reżysera o niedostateczne wyodrębnienie tej postaci z tłumu innych. Świetne role stworzyły natomiast Dorota Wójcik jako Kunegunda i Jolanta Gzella (Staruszka). Wójcik czarowała koloraturą i czystym, dźwięcznym głosem, Gzella natomiast porywająco wcieliła się w rolę podstarzałej kobiety lekkich obyczajów, równie dobrze radząc sobie wokalnie, jak i aktorsko. Słabiej zaprezentował się natomiast Andrzej Kostrzewski, którego filozof Pangloss wypadł dość blado. Z wielu pozostałych ról należy wspomnieć o wspaniałym aktorsko Gubernatorze Ireneusza Jakubowskiego, któremu nie zaszkodziły nawet małe uchybienia głosowe.

Od strony inscenizacyjnej łódzki Kandyd jest bardzo atrakcyjny. Uruchomiono zapadnie, wózki sceniczne, wybudowano wieżę, z której sopranistka śle nam swe koloratury. Co prawda za tę chwiejną konstrukcję reżyser (i autor scenografii) będzie się zapewne smażył w jakimś „sopranowym” piekle. Śpiewać na czymś takim? – okropność! Generalnie scenografia nie była zbytnio urodziwa (zwłaszcza tawerna w Kadyksie emanowała wprost kiczem i brzydotą – być może celowo). Za to jak rzadko podobało nam się wykorzystanie nielicznych projekcji: parku, falującego morza itd. Myślę, że gdyby zdecydowano się na oczyszczenie sceny z takich ozdobników, jak różne zbędne, nie odgrywające żadnej roli rekwizyty czy cudeńka wyświetlane w scenie balu w Buenos Aires (dyskoteka), wyszłoby to na dobre spójności i przejrzystości tego niezmiernie skomplikowanego fabularnie i inscenizacyjnie spektaklu. Duże brawo należy się jednak za kończący I akt obraz bohaterów płynących do Nowego Świata. To przykład jak świetnie sprawdza się w teatrze prostota środków.

Przez większość spektaklu scenę zaludniają groteskowe postaci, które z biegiem przedstawienia stają się coraz bardziej współczesne, bliskie nam, a jednocześnie coraz mniej interesujące. Widz gubi się i w przygodach Kandyda, i w tym, kto jest kim, a bałagan stylistyczny w kostiumach projektu Magdy Wójcickiej nie ułatwia percepcji całości. Kostiumy owe nie dość, że niewiele mają wspólnego z treścią musicalu, to jeszcze są po prostu brzydkie. Dziwaczne połączenia kolorystyczne i stylistyczne wprowadzają chaos na scenie, a obcisłe damskie kostiumy, więcej odsłaniające niż zasłaniające (zaiste paniom należy się podziw za założenie czegoś takiego!), o ile sprawdzają się jeszcze w przypadku wyzywającej Staruszki, u „cnotliwej” Kunegundy są po prostu niesmaczne. A pstrokate, różnorodne ubrania uczestników wycieczki, choć dobrze obrazują grupę ludzi zebranych na wspólną wyprawę, równie skutecznie maskują głównych bohaterów. Na tym tle ubrany w szarozielony strój Kandyd jest często wręcz niezauważalny. Żal też, że reżyser nie zaufał bardziej musicalowej lekkości muzyki Bernsteina pięknie wykonanej przez orkiestrę pod batutą Tadeusza Kozłowskiego i nie utanecznił bardziej swego spektaklu (choreografia Sławomir Woźniak i Anna Krzyśków). Najciekawsza okazała się choreografia walca w I akcie, ale z drugiej strony była ona, jak na nasz gust, zbyt „baletowa”, zaprzepaszczając tym samym efekt jaki miało chyba dać przemieszanie „żywych” par tancerzy z podwieszonymi w powietrzu manekinami w takich samych kostiumach. Tancerze i tancerki wykonujący arabeski i podnoszenia odbijali się zbytnio od wirujących „sztucznych par” i nie tworzyli złudzenia, że jednolity taniec odbywa się w całej przestrzeni sceny. Ładne za to były tańce hiszpańskie w Kadyksie i najbardziej chyba musicalowe (w stylu choreografii Robbinsa z West Side Story) zbiorowe pląsy w Buenos Aires.

Tekst libretta przełożył Bartosz Wierzbięta, zbliżając go niebezpiecznie do współczesnej gwary „rynsztokowej”. Dlatego mimo całego barwnego kostiumu ten Kandyd jest bardzo nasz, polski i dzisiejszy. Tylko czy tego żądamy od musicalo-operetki?

Katarzyna K. Gardzina, Anna Wojtyś