Trubadur 2(35)/2005 Strona główna

Thais Masseneta w Rzymie

Historia z niektórymi dziełami obeszła się bardzo niesprawiedliwie – dzieła Rossiniego przez wiele lat tkwiły w zapomnieniu, próby wskrzeszenia Litwinów Ponchiellego nie spowodowały renesansu tej opery. Zapomniane opery odkrywały kiedyś wielkie artystki operowe (Callas przywróciła światu Normę i Medeę, Caballé Lucrezię Borgię, współczesną śpiewaczką niestrudzenie przypominającą dawne dzieła jest Denia Mazzola Gavazzeni – Marion Delorme Ponchiellego czy Casandra Gnecchiego). Obecnie jednak przeróżne dzieła operowe odkurzane są przede wszystkim przez liczne festiwale. Festiwal operowy w Wexford w Irlandii od lat wystawia rzadko prezentowane lub nieznane dzieła operowe Mercadantego, Spontiniego, gościł tam nawet Moniuszko ze Strasznym dworem. Festiwal w Martina Franca wystawia dzieła zapomniane lub tzw. wersje alternatywne – sopranowa Adalgisa pojawiła się po raz pierwszy właśnie tam, tam też wystawiono po raz pierwszy w naszym stuleciu Cygankę Donizettiego czy Romę Masseneta.

Różnie kończą się takie próby przypomnień, czasem dzieło wraca do światowego repertuaru, czasem sporadycznie jest przypominane jako ciekawostka repertuarowa, czasem nagrywane.

Ale dla niektórych dzieł historia okazała się chyba jednak sprawiedliwa, usuwając je ze światowego kanonu oper najbardziej popularnych. W moim przeświadczeniu takie słuszne zapomnienie spotkało Thais Masseneta, opartą na powieści Anatola France’a. Opera o nawróconej kurtyzanie i błądzącym po poznaniu tejże mnichu-misjonarzu ma wszelkie cechy romantycznej opery francuskiej – nagromadzenie pięknych melodii, brak spinającego je jądra, i ogromną rozwlekłość. Właściwie tylko kilka fragmentów opery wyróżnia się w szczególny sposób, np. piękna aria głównej bohaterki z początku II aktu, w której prosi ona boginię Wenus o wieczną młodość czy duet finałowy głównych bohaterów. Niemniej jednak całość opery jest nudnawa i podziwiam odwagę dyrekcji Opery Rzymskiej, która zdecydowała się aż na 8 przedstawień. Na spektaklu, który oglądałem, wiele miejsc widowni świeciło pustkami...

Sama Opera Rzymska ma się od wielu już lat nienajlepiej. W czasach powojennych był to niewątpliwie jeden z najważniejszych teatrów operowych we Włoszech, teraz jest to scena o mniejszym znaczeniu, bez walki oddająca prymat mediolańskiej La Scali i neapolitańskiemu San Carlo. Gmach opery pochodzi z lat 20, zbudowany w duchu epoki włoskiego faszyzmu, z przepychem, ale nie tak piękny jak XIX-wieczne teatry operowe. Piękna jest właściwie tylko klasyczna widownia, natomiast klatka schodowa i foyer urządzone są zupełnie bez gustu. Nad główną sceną opery wisi inskrypcja: Vittorio Emmanuele – Il Re, Benito Mussolini – Il Duce, co może być odrobinę deprymujące. Ale w końcu w Helsinkach też stoi na głównym placu pomnik cara, nie wszyscy muszą rozprawiać się z przeszłością burząc pomniki i skuwając inskrypcje.

Inscenizacja dzieła była bardzo standardowa, żeby nie rzec akademicka – w najgorszym znaczeniu tego terminu. Postawiono na minimalizm: na ciemnej scenie tylko kilka elementów informowało nas, gdzie jesteśmy. A jeżeli już pojawiały się większe fragmenty scenografii, były one kolorowe i brzydkie. Okropne było łóżko Thais w kształcie muszelki, ze stojącym u wezgłowia posągiem Wenus, straszna była pustynia stworzona przez usztywnione wodą z cukrem płachty materiału. Poziom scenografii, krótko mówiąc, był prowincjonalny i prymitywny, oszczędności kosztów wcale nie musi być widać w sposób tak ewidentny. To też kwestia szacunku dla widza, a umowność ma swoje granice. Brzydkie i prymitywne były również stroje, po prostu płachty materiału (jeśli to miał być habit) lub wodewilowe suknie kobiet. Przy takim podejściu trudno mówić o jakiejkolwiek koncepcji reżyserii, śpiewacy wchodzili z prawej, wychodzili z lewej, nic innego nie było tam do zrobienia. Mogliby śpiewać, gdyby tylko mieli odpowiedni materiał, czyli przyzwoite dzieło. Wystawienie utworów operowych w taki sposób jest zupełnie bez sensu, lepiej byłoby już zaprezentować jedno wykonanie koncertowe. Coś chyba jest w tym włoskim guście, bo z jednej strony wspaniałości i wyrafinowanie, z drugiej, co widać chociażby z naszej włoskiej Toski w Warszawie – prowincja i prymitywizm. Poziom inscenizacyjny obu produkcji – i Thais, i Toski – był bardzo zbliżony. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że realizatorzy rzymskiej Thais (Renzo Giacchieri – reżyseria, Wayne Eagling – choreografia i Patrizio Maggiświatła), siedzieli w jednej szkolnej ławie z autorami warszawskiej Toski.

Nędzny poziom Opery Rzymskiej nie przejawia się jedynie jakością inscenizacji, lecz także – niestety – doborem solistów. Jedynym jasnym punktem obsady była Amarilli Nizza, kreująca rolę Thais. Piękny, mocny głos, soczysty, nośny, o dużym zabarwieniu emocjonalnym. Wspaniale konstruowane frazy, kontrola nad dynamiką oraz dramatycznie brzmiące górne dźwięki przydawały życia muzyce Masseneta i gdyby tylko dyrygent (Pascal Rophe), skupiony przede wszystkim na staranności i precyzji brzmienia, wsłuchał się w głos śpiewaczki i dyrygował bardziej dramatycznie, opera Masseneta na pewno by na tym zyskała.

Nawracającego kurtyzanę Atanela śpiewał Patrice Berger i dramatyczna oraz pełna nostalgii aria Aleksandria, Aleksandria wypadła w jego wykonaniu bardzo dobrze. Jednak wraz z rozwojem spektaklu jego głos jakby trochę przygasał. Niciasa kreował Claudio di Segni, przekonujący w scenach zespołowych. Niewielką rolę Palemona solidnie przygotował Armando Caforio; przyjaciółki Thais były natomiast beznadziejne: młode, a już rozchwiane i rozwibrowane głosy Orit Gabriel (Crobyle) i Geraldine Melac (Mirtale). Również bez blasku brzmiała przeorysza Albina w wykonaniu Anny Schiatti.

W finale drugiego aktu, po scenie pierwszego spotkania Thais i Atanela, w scenie Medytacji zobaczyliśmy legendę włoskiej sceny baletowej, Carlę Fracci. To był moment wręcz mistycznego przeżycia. Artystka tańczyła w sposób zachwycający, właściwie unosiła się w powietrzu, opierając się na kilku tancerzach ani przez chwilę nie dotknęła ziemi. I pomimo scenograficznego kiczu na scenie potrafiła sprawić, że widzów przeszywał dreszcz wzruszenia. Być może występ Carli Fracci był uzasadnieniem wystawienia Thais. Nawet w tak nędzny sposób.

Tomasz Pasternak