Trubadur 2(35)/2005 Strona główna

Współczesność kameralnie

3 maja w Warszawskiej Operze Kameralnej zakończył się II Festiwal Polskich Oper Współczesnych. Na ponowne wspólne wystawienie dzieł Bernadetty Matuszczak, Zbigniewa Rudzińskiego i Zygmunta Krauzego melomani czekali cztery lata. Nie zawiedli się. Poza Balthazarem Krauzego, którego brawurową premierę słuchacze wciąż mają we wdzięcznej pamięci, utwory zabrzmiały głębiej i pełniej, niż na pierwszym festiwalu.

Inaugurujące wydarzenie Quo vadis Bernadetty Matuszczak to dzieło nacechowane minimalizmem, pewną powtarzalnością i prostotą formy. Nie tyle opera, ile dramat muzyczny, zamknięty w ciągu krótkich, scharakteryzowanych za pomocą konkretnych instrumentalnych motywów, scen. Tematów mniej lub bardziej wyrazistych – bo choć czasem przez łagodność formy przypominają muzykę filmową, trudno zapomnieć o otwierającym operę surowym brzmieniu basów, czy późniejszych krótkich wejściach skrzypiec i sekcji dętej. Libretto kompozytorki, zaledwie lekko zarysowane, wiele pozostawia wyobraźni widza (i to bardzo dobrze zaznajomionego z powieścią Sienkiewicza) oraz inwencji wokalistów. Wśród tych ostatnich prawdziwe kreacje stworzyli Wojciech Parchem w trudnej, atonalnej partii Nerona, Dorota Lachowicz, potrafiąca zrobić coś z niczego – z niewielkiej rólki Eunice oraz bardzo przekonujący, świetny wokalnie Dariusz Górski, debiutujący w partii Plaucjusza Aulusa. W głowie na długo pozostaje też tercet Sancta Maria… w poruszającym wykonaniu Olgi Pasiecznik, Zbigniewa Dębko i Doroty Całek. Trochę zawiodły mnie kreacje Józefa Fraksteina (Petroniusz) i Wojciecha Gierlacha (Winicjusz) – choć częstokroć ujmujące frazą, całościowo jakby bez jednej, konkretnej i przemyślanej koncepcji postaci. Petroniusz (zarówno aktorsko, jak i wokalnie) do końca drugiego spektaklu nie mógł zdecydować się, do jakiego stopnia być cynikiem, Winicjusz – kiedy i przy kim ostatecznie zrzucić maskę narwanego młodziana.

Perełką festiwalu była Antygona Zbigniewa Rudzińskiego, po premierze nie wspominana przez melomanów z nostalgią, za to w tym roku – wykonana naprawdę porywająco. Drugie sceniczne dzieło autora Manekinów to muzyczne odzwierciedlenie nie samej tragedii Sofoklesa, a raczej – wewnętrznych rozterek jej bohaterów. Zamiast rzeczywistej akcji mamy uczucia, emocje i namiętności, a każdy z wokalistów – swój i tylko swój, wielokrotnie powtarzany (choć nigdy identyczny) muzyczny i tekstowy motyw. To utwór skomponowany z takim rozmysłem, że trudno mieć za złe długie i jawne zapożyczenia z Mozarta (Kreooooooonie! rodem z Don Giovanniego) czy romans z muzyką Szymanowskiego (a nawet jego postaciami – w Kreonie trudno nie dopatrzyć się choć cząstki Króla Rogera). Tu brawa dla prowadzącego Antygonę Tadeusza Karolaka – utrzymanie dramaturgii kompozycji, wywołującej za pomocą tekstu i dźwiękowych skojarzeń mimowolny uśmiech słuchacza, nie należy do zadań najłatwiejszych. Szczególnie efektownie zaprezentowała się sekcja instrumentów smyczkowych. Z trudną, niemal matematyczną muzyką świetnie poradzili sobie też wokaliści. O ile w pierwszym z tegorocznych spektakli prawdziwie poruszyli tylko Dorota Lachowicz w tytułowej roli i chyba najlepiej czujący współczesną frazę Wojciech Parchem w niewielkiej partii Hajmona, to już za drugim razem soliści szli ramię w ramię. Lachowicz była Antygoną całą sobą, Józef Frakstein przeżywał dramat Kreona i zdobywał czystym, mocnym basem, Ewa Mikulska wzruszyła wykonanym niemal a cappella solo Eurydyki. Trudno zapomnieć też opętańcze Straszno mi twych słów… Justyny Stępień – Ismeny. Nieco zastrzeżeń można mieć do inscenizacji Jarosława Kiliana, choć w gruncie rzeczy warto usunąć z niej tylko początkowe „opowieści smoków”, wprowadzające, zamiast dramatycznego, baśniowy klimat.

II Festiwal Polskich Oper Współczesnych i trwającą od roku Odę do Europy Warszawska Opera Kameralna zamknęła opartym na tekstach Wyspiańskiego (przede wszystkim Danielu) Balthazarem Zygmunta Krauzego. To teatr skoncentrowany na słowie, ekspresji, charakterze i złożoności postaci. Warstwa instrumentalna jest tu zaledwie tłem, zapowiadającym dynamikę scen (którą dodatkowo podkreśla dobra reżyseria Ryszarda Peryta). Tworząc Balthazara, kompozytor korzystał z doświadczeń swoich wcześniejszych utworów, efekt nowatorstwa pozostawiając śpiewakom-solistom. Kreujący tytułową partię Andrzej Klimczak dużo bardziej podobał mi się w drugim spektaklu, kiedy jego głos był pewniejszy i jakby pełniejszy, bez większego problemu przechodzący od buńczucznej pewności siebie do pełnego i zwątpienia, nadziei i liryzmu (wzruszające Zapalcie krąg gromnicznych świec…) Podobnie głosy chóru – niemal idealnie zgrały się dopiero w końcówce festiwalu i ogólnie – ostatnie przedstawienie było bardziej skontrastowane, żywiej przemawiające do publiczności. Z całą pewnością zespołowi WOK (co naprawdę trudno mieć mu za złe) niełatwo było ukryć pewną nerwowość, wynikającą z grania przedstawień po tak długiej przerwie. Nie zabrzmiały tak jak powinny ani tercety Trzech Poetów (Zdzisław Kordyjalik, Sławomir Jurczak i Zbigniew Dębko) i Trzech Mocarzy (Bernard Pyrzyk, Jakub Burzyński i Krzysztof Kur), ani wzruszająca partia Starego Więźnia, tym razem przez Jerzego Mahlera jakby przerysowana. Również dysponująca przejmującym, czystym sopranem Marta Boberska w arcytrudnej, potrójnej roli Głosu-Jej-Śmierci w tym roku prawdziwie błyszczała dopiero w końcowych taktach opery. W obu Balthazarach pięknie zaśpiewał natomiast Leszek Świdziński – Daniel. Chwilami można było mieć zastrzeżenia do barwy głosu tenora, trudno jednak nie pochwalić dobrego wyczucia frazy, bezbłędnych zmian tempa i idealnego rozłożenia logicznych pauz.

Aleksandra Wesołowska

II Festiwal Polskich Oper Współczesnych w Warszawskiej Operze Kameralnej – 22 kwietnia – 3 maja 2005: 22 i 23 kwietnia Quo vadis, 27 i 28 kwietnia Antygona, 2 i 3 maja Balthazar.